Star Wars, czyli to nie tylko moja wina, że jestem inna.

Dzisiaj jest dobry dzień. I nie, nie na to żeby umrzeć, bo na to zawsze jest dzień. Nie. Dzisiaj jest dobry dzień żeby o czymś tu napisać. Jako, że robię to naprawdę bardzo rzadko, mam co świętować.

25 maj to data z niczym się nie kojarząca. Tyle tylko, że to deadline jeżeli chodzi o prezent dla mamy, bo przecież jutro jej święto. A jeżeli wam powiem, że dzisiaj swego rodzaju święto Gwiezdnych Wojen? Powiecie, że pomylily mi się daty, bo gdzie czwarty, a gdzie dwudziesty piąty? No ale tak się składa, że w tym roku obchodzimy równą, okrągłą, czterdziestą rocznicę premiery Nowej Nadziei.




Nie było mnie jeszcze na świecie, kiedy pierwsza część zawitała do kin. Nawet mój tata był wtedy tylko sześcioletnim dzikusem. Co więcej, kolejnej odsłony Star Warsów w 1999 także nie było dane obejrzeć na dużym ekranie. Odpowiedz jest prosta, otóż urodziłam się w latach dziewięćdziesiątych i wciąż byłam na to za mała. Mama chętniej zabrała mnie do kina na Dawno temu w trawie niż na Mroczne Widmo. Co wcale nie oznacza, że byłam tego typu dzieckiem. Każdy ma jakąś historię związaną z kultowym dziełem Lucasa, pozwólcie, że opowiem wam swoją.


Nie wiem dokładnie w którym to było roku, ale na pewno nie w ’99 przy premierze Mrocznego widma. Próbowałam dzisiaj, razem z mamą opracować jakiś storyline, ale w tym czasie w moim życiu było tyle przeprowadzek, że nie żadna z nas nie pamiętała czy mieszkaliśmy jeszcze we Wrzeszczu czy może już na Oruni. Stawiam więc, że pierwszy raz udało mi się poznać tytuł Gwiezdne wojny przy premierze Ataku Klonów. To jest na prawdę zawiła historia. Otóż, nie pamiętam jaka polska stacja telewizyjna zwietrzyła temat, ale kiedy w kinie leciały nowe Star Warsy, to w telewizji leciały epizody od IV do VI. Wtedy właśnie, razem z moim tatą (który dużo wcześniej zdążył wtajemniczyć mnie w Star Treka, just sayin') zasiedliśmy przed telewizorem i oglądaliśmy. Dzieckiem byłam, ale bakcyla złapałam. Wiecie, te kolorowe miecze świetlne, te strzelające światłem pistolety, ten włochaty człowiek no i gadający robot. No pokochałam po pierwszym seansie. Tak mi się to spodobało, że następnego dnia tata skoczył do wypożyczalni kaset i wypożyczył pozostałe epizody.

W tamtym czasie w przedszkolu byliśmy, czyli moja czteroosobowa loża szyderców, bardzo monotematyczni. Codziennie bawiliśmy się w X-menów. Serio. Codziennie. Bez wyjątku. I chociaż wtedy biłyśmy się z koleżanką o to kto ma być Jean (obydwie crushowałyśmy w koledze, który był Scottem), to z biegiem czasu dostrzegam o ile fajniejszą postacią była Storm i Wolverine (postacie, które przypadły mi i drugiemu koledze). W tym momencie Star Warsy stały się dla nas wybawieniem. Zapomnieliśmy o szkole Profesora X i kiedy nasza grupowa Jean zostawiła nas dla zabawy w dom i rodzinę, nasza trójka została przedszkolnym Hanem Solo, Lukiem Skywalkerem i księżniczka Leią. Możecie mi wierzyć lub nie, ale spędziłam wiele dni wykłócając się o to, że to ja chcę być Lukiem, niestety w ostateczności płeć zwyciężyła. Kolega nie chciał grać dziewczyny. Mogę przysiąc że nie raz płakałam kiedy przychodziła po mnie mama lub babcia, a ja prosiłam je o jeszcze 15 minut zabawy, bo przecież „nie zniszczyliśmy jeszcze Gwiazdy Śmierci”. Jestem pewna, że gdyby z przedszkola zabierał mnie tata, na pewno dostałabym nawet dodatkowe 20 minut.





Nowsze epizody, te od I do III obejrzałam kiedy byłam w szkole podstawowej. Taka śmieszna sytuacja, że trafiłam do tej samej klasy z Lukiem Skywalkerem. W tamtym okresie przeżywaliśmy etap „dziewczyna ble, chłopak ble”, więc bawienie się w Gwiezdne wojny na przerwach sobie podarowaliśmy.

I wiecie co, będąc dzieckiem w podstawówce, dalej się tym wszystkim jarałam! Dziewczynom przyszły jakieś Odlotowe agentki, chłopacy mieli D&D. A ja miałam Gwiezdne Wojny. Tak było do szóstej klasy, kiedy to Owca odkryła Joy Division.

Jest jeszcze jedna śmieszna rzecz, o której nie macie pojęcia. Moja mama że znajomymi za młodu była bardziej stuknięta niż ja i co jakiś czas urządzali spotkania towarzyskie delikatnie zakrapiane trunkami i przy akompaniamencie Depeche Mode, w swoich fikuśnych cosplayach dyskutowali o świecie fantastyki i innych dziwnych, geekowskich rzeczach. Gadali na przykład o Gwiezdnych Wojnach. Do tej pory uchowało mi się kilka zdjęć.


Jako, że kilka znajomości mamie udało się utrzymać, ja zyskałam super wujków i super ciocie. I tak oto, odkryłam kiedyś, że moja ciocia na ścianie w sypialni ma półkę pełna książek. I żeby było weselej, to dużą część tej kolekcji zajmowały książki z napisem Star Wars na grzbiecie. Wiecie jaka była moja pierwsza reakcja? O ja cię nie mogę! Czyli to nie są tylko filmy?! I w tym momencie przepadłam.




Rewatch wszystkich części odbył się jakoś przed maturą. No bo wiecie, wszystko ciekawsze od biologii czy rozszerzonego polskiego. I tu pojawił się pewien problem. Jak się do tego wszystkiego zabrać? No bo niby napisane jest jak byk, że epizod I, ale jednak IV był pierwszy. I tu właśnie popełniłam błąd. Zaczęłam chronologicznie, epizodami.


Kiedy oglądałam te filmy po raz pierwszy, nie zwracałam uwagi na wartości jakie dostarczają. W wieku lat 18, chcąc nie chcąc, takie rzeczy same się w oczy rzucały. Całości nie ratował nawet Ewan McGregor, który jest moją platoniczną miłością od kiedy sięgam pamięcią. Nadszedł mnie kryzys egzystencjonalny. Pamietałam te filmy jako coś zajebistego! Jako coś, co uwielbiałam kiedy byłam młodsza. Tymczasem to co dostałam to zlepek jakiegoś trzecioligowego aktorstwa pod postacią Haydena Christensena. Poddałam się. Przerzuciłam się na Avengersów i nie dokończyłam maratonu. Skończyłam na trzech epizodach. I tu był kolejny błąd, który popełniłam. Bo gdybym nie zniechęciła się pierwszymi częściami, to obejrzenie tej prawowitej trylogii poprawiłoby mój stan emocjonalny. W tym momencie zdałam sobie, że jednak dziecko pozostanie dzieckiem. Życiowa lekcja by nie ufać swoim opiniom sprzed x lat.


Kiedy Owca się już wyprowadziła, prowadziła życie bez telewizora i mało kiedy korzystała z dóbr internetów. Dlatego z początku nie wiedziało nic o planowanej nowej trylogii Gwiezdnych Wojen. Odpuściłam. Stwierdziłam, że pozostanę zwolenniczką Star Treka. Kiedyś jednak pojechałam w odwiedziny i dostałam od taty na flashu wszystkie sześć filmów. Zapierałam się rękami i nogami. Że nie. Że ja tego nie chce. Nie obejrzę. Że to gówno jest. Ale jako, że rodzice potrafią być bardzo przekonujący, pendrive wzięłam. Kilka miesięcy zajęło mi zanim dałam temu szansę. No i tym razem znowu miałam ten sam dylemat co ostatnio. Jak to ugryźć? Ostatecznie stwierdziłam, że skoro ostatnio były nowe, to teraz będą stare. I wiecie co? To wszystko wróciło! Ten rzucony na głęboką wodę Luke, twarda jak skała Leia, cyniczny Han Solo, filozofia Mocy, Chewie od którego tryskało emocjami! Typowa walka dobra ze złem ale jednak opowiedziana na swój sposób. A na dodatek przypomniały mi się te lata w przedszkolu i wgl taka nostalgia mnie złapała, że w ciągu miesiąca chapnęłam pierwszą trylogię jeszcze trzy razy!


Potem wszystko potoczyło się tak jakoś nadzwyczajnie szybko. Przyszedł trailer do epizodu VII, potem przyszedł grudzień i po ponownych maratonach poprzednich części (tym razem wszystkich, bo hype dodał mi Mocy na obejrzenie Mrocznego widma i pozostałej dwójki niechcianego rodzeństwa) Owca już siedziała w kinie, ocierając łzy wzruszenia na napisach początkowych. Tak. Bo oto, po tych wszystkich latach nareszcie zdołałam dotrwać momentu, kiedy oglądałam tą historię na dużym ekranie. Opłacało się przejść przez liceum, przeżyć depresję i jakoś dotrwać do tego momentu, bo przed moimi oczami miałam tą odległa galaktykę, która zauroczyła mnie kiedy byłam małą dziewczynką.





I tak właśnie w taki dzień jak dzisiaj doceniam ten świat jeszcze bardziej. Trochę pochlipałam, że nie ma już z nami Carrie Fisher, wciąż śledzę ją na twitterze i nie potrafię tego cofnąć, bo Carrie była królowa twittera i emotów. Mark Hamill nie jest gorszy, uwielbiam jego poczucie humoru. Myślałam nad tym jak bardzo jestem wdzięczna za Rogue One, które jest moim ulubionym dotychczas filmem z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Zastanawiałam się nawet trochę nad przyszłością. No bo dopiero co zaczęliśmy nową trylogię, a poza nią mamy dostać jeszcze inne Star Wars Story. Poza tym, Zwierz podzielił się dzisiaj z nami przewspaniałym wpisem na temat Finna i Poe, w którym zawarł możliwie wszystkie moje myśli i odczucia na ten temat. Tak jakby był w mojej głowie, ale w odróżnieniu ode mnie potrafił ubrać to w słowa.


A ja tutaj taki potok chaotycznych słów stworzyłam. Ładnie, nie ładnie, nie mnie to oceniać. No ale takie sentymenty mnie dopadły. Każdy ma przecież swoje. Niekoniecznie związane ze Star Warsami, ale jednak. Chociaż powiem wam, że fajnie jest doceniać tą opowieść. I nie ważne czy zauroczyliśmy się nią w wieku czterech czy dwudziestu dwóch lat. Bo Gwiezdne Wojny są fajne. I taki niech będzie wniosek z tego co tu dzisiaj wystukałam.





Komentarze