Nimfy, rusałki i dresiarze czyli kim zawsze chciałam być, a kim zostałam.




Wyobraźcie sobie, że macie dużo pieniędzy. Może nie mega dużo, ale wystarczająco. Wystarczająco żeby nie istniała kategoria „głupoty”. Zapewne nie raz, nie dwa dostawaliście zasilenie pieniężne od babci czy dalekiej ciotki i słyszeliście to słynne zdanie. „ Tylko nie wydaj tego na głupoty.”. Ale odpowiedzcie sobie tak szczerze... Czy kiedykolwiek udało wam się wydać to na coś sensownego?

Każdy ma swoje zboczenia. Każdy lubi wydawać pieniądze na co innego. W przypadku Owcy najczęściej pada na kulturę. Mówię o kulturze praktycznej  i teoretycznej. Przez tą pierwszą rozumiem kino, koncerty oraz inne śmieszne wydarzenia. Ta druga jest bardziej szerszą kategorią. Płyty CD, filmy, książki. Nawet taka mała, cudowna rzecz, bez której nie wyobrażam sobie w pełni mojego jestestwa, jak Netflix wymaga nakładu środków pieniężnych. Jeżeli jednak nie wydaje pieniędzy na karmienie mojego umysłu i mojej duszy, to upiększam je. Tak moi drodzy, kosmetyki i ciuchy. Ahhh, jaką ja fortunę na tym straciłam. O kosmetykach nie będę mówić, nie znam się na nich tak bardzo żeby móc robić o nich wykłady. Red Lipstick Monster, moja królowa, z pewnością wszystko Wam wytłumaczy.
Jeżeli jednak o ciuchy chodzi to teraz sobie porozmawiamy. Nie tylko dlatego, że jako kobieta pracująca i płatnik ZUSu, chcąc nie chcąc obracam się w tej tam „branży odzieżowej”, ale po prostu dlatego, że jak każda kobieta, lubię ładnie wyglądać.

Ładnie, to jednak pojęcie względne. Są gusta i guściki, am I right? Dla Owcy pięknem może być turpizm i zdaję sobie sprawę że nie każdemu to odpowiada. Jeszcze kto inny może okazać się niezbyt wielkim fanem chust, brokatu, broszek i kwiatowych wianków. Całe moje szczęście, że kocham wszystkie te rzeczy.

Są dwa typy ludzi. Ci, którzy kupują nowe spodnie dopiero wtedy, kiedy poprzednie nie nadają się już do publicznego wyjścia oraz ci, którzy kupują czwartą parę jeansów tylko dlatego, że te nowe mają dziurę na prawym kolanie, a te kupione w zeszłym miesiącu na lewym.

Żeby rozwiać wasze wątpliwości, tak, jestem typem osobowości numer dwa. Nie jestem zakupoholiczką, ale zdaje sobie sprawę, że przeciętny człowiek nie potrzebuję 11 kurtek do znoszenia przez rok. Ja potrzebuję. Nie pytajcie jak ani dlaczego, ale lubię z dwa czy trzy razy w tygodniu zmienić kurtkę na głupie wyjście do pracy. Poprawia to moją samoocenę.

Nie mówię wam o tym wszystkim, żebyście myśleli, że moda jest dla mnie całym życiem. Nie jest. Nigdy nie była. Istnieje mnóstwo innych rzeczy, które kocham i o których mogłabym gadać godzinami. Jeżeli spotkacie mnie kiedyś na ulicy, to na pewno nie porozmawiamy sobie o ciuchach, bo kompletnie nie czaje tego tematu. Nie ubieram się modnie, noszę tylko to w czym sama się sobie podobam. Kiedy wychodzę do pracy, nie ubieram się dla współpracowników, kiedy wychodzę wieczorem,  nie ubieram się dla ludzi, których być może spotkam. Robię to tylko dla siebie. Dlatego często śmieszą mnie uwagi, że faceci nie lubią kiedy dziewczyna nosi coś tam a coś tam. No i co w związku z tym? Jeżeli podobasz się sobie w szortach, białych skarpetkach i skórzanych sandałach... Wyjdź tak na ulicę. Kiedy przejdę obok ciebie, najprawdopodobniej wybuchnę śmiechem, ale zaraz potem pójdę przed siebie tak samo jak i ty. Ja mam swój styl, ty masz swój i tego się trzymajmy.

Nie chcę żebyście kreowali w głowach fałszywy obraz mnie. Nie jestem „idealną kobietą”. Nie noszę rozmiaru 36, mój biustonosz nie oznacza się literką D, mój tyłek żyje własnym życiem i nie zawsze ma ochotę zmieścić się w odpowiedni rozmiar spodni, nigdy nie noszę bielizny do kompletu, kiedy płaczę tusz do rzęs rozmazuje mi się pod okiem, nad okiem i jeszcze na szkłach od okularów, ano tak! Noszę okulary. Kiedy się budzę odczuwam silna potrzebę umycia zębów, a jeżeli wieczór wcześniej nie zmyłam makijażu, to z pewnością nie wyglądam jak Angelina Jolie po nocy z Bradem Pittem w Pan i Pani Smith. Chociaż to może dlatego, że nie spędzam nocy z Bradem Pittem. Może powinnam spróbować? Moje lustro nie będzie już wtedy więcej płakać nad moją smutna twarzą.

Ale wracając. Wiecie w czym czuję się najlepiej? W męskim t-shircie. Tak. W tym mi właśnie najwygodniej. Czarne spodnie, czarna koszulka, parka koniecznie w kolorze khaki lub moracz dla odmiany. Jeśli chcecie wiedzieć, zawsze jestem najlepiej ubraną osobą w towarzystwie. Tak przynajmniej lubię o sobie myśleć. Jedyne na co ubrań u mnie w szafie nie znajdziecie, to impreza. Taka w klubie. Bo Owca klubami gardzi. Nawet tymi Sopockimi. A przecież Sopot, to ponoć Soho Pomorza. Na takie okazje muszę się zapożyczać.

Mam zboczenie na punkcie zabawnych koszulek. Geekowskich koszulek (autokorekta zamienia geekowskich na gejowskich). Posiadam pokaźną kolekcję koszulek, których przeciętna osoba na ulicy może nie zrozumieć. Ale tak jak to kiedyś ujął mój ulubiony autor, Jakub Ćwiek, te koszulki działają jak kod. Zakładam moją koszulkę z Jimem Moriartim i czekam tylko aż jakiś cudownie pracujący i wspaniale spaczony umysł zaczepi mnie i powie „wow, ale masz fajną koszulkę”. I takie rzeczy się właśnie zdarzają. Serio. I w jedną i w drugą stronę. Sama też lubię podchodzić do ludzi, którzy mają na bluzie Spocka czy innego Vadera. Zazwyczaj dzieje się tu już po drugim piwie, ale ważne, że się zdarza.

Co jeszcze pomaga mi wyrażać siebie? Koszulki z nazwami moich ulubionych zespołów. Osobiście chce pobić rekord w posiadaniu największej ilości koszulek Bad Religion. No a poza tym, pamiętajcie jedynie, że wolę t-shirty z napisami pokroju Screw me gently with a chainsaw czy I don't give a ship niż jakieś słodkie obrazki z kotkami czy pieskami. Poza tym, żyjąc w zgodzie ze słowami Lestata, że tylko czerń przystoi wampirowi, jakieś 85% moich rzeczy jest właśnie w tym jedynym, słusznym kolorze. Wyszczupla, pasuje do wszystkiego, a jeśli jeszcze połączyć to z niesłychanie bladą cerą, to już wgl cel osiągnięty. Jest jednak jeden, mały minusik. Znają je wszyscy właściciele zwierząt futerkowych. Psia/ kocia sierść plus czarne ciuchy to przepis na katastrofę. Co jeszcze zasługuje na osobne miejsce w mojej szafie? Koszule w kratę. Najbardziej praktyczna część garderoby. Można narzucić, zrzucić, przywiązać w pasie, zapiąć, odpiąć, zapiąć do połowy. Przysięgam, że koszula w kratę to must-have każdej szanujacej się osoby.

Jeżeli chodzi o stroje bardziej formalne, to lubię garnitury. Tak moi drodzy, damskie garnitury. Albo kombinezony. Takie ładne, z koronkami i czarnym atłasem. Awwww. Do tego Martensy.  Każdy w swoim życiu potrzebuje minimum dwóch par typowych marcinezów. Długich i krótkich. Jedne nadają się do noszenia przykrótkich jeansów z dwoma, różnymi, kolorowymi skarpetkami lub do czegoś bardziej eleganckiego na oficjalną kolację. Drugie nadają się na ulewne deszcze, dwutygodniowe zimy oraz na zombie apokalipsę. Poza tym, Vansy czy vansopodobne buty do śmiagania po pracy plus trampki do latania po mieście. Tyle w temacie butów. Żadnych szpilek. Żadnych obcasów. Obcasy wymyślili przyszli gwalciciele kobiet, bo to je spowalnia kiedy uciekają.

Trochę się zdradziłam. Przy tych koronkach i atłasach. Bo widzicie, chociaż w głębi duszy jestem małym chłopcem i dążę do wyglądu osoby, którą z końca ulicy pokazuje się palcami i mówi „patrz, idzie lesba” (bez urazy ofc.), to marzą mi się te brokaty. Ten oczyszczający brokat od Carrie Fisher. Jakaś  biała sukienka, wianki, wrzosowiska i Owca mogąca nareszcie być w pełni nimfą. Pamiętacie jak za dzieciaka wystawiało się język i próbowało złapać na niego spadające płatki śniegu? To było takie beztroskie poczucie wolności. To właśnie tego chyba tak na prawdę chce. Problem w tym, że Owca nie chodzi w wiankach, sukienkach, nie ma formatu nimfy, a brokatu używa tylko do glitter pranków.

A wiecie wgl dlaczego napisałam dzisiaj o tym wszystkim? Bo byłam na zakupach. I kupiłam sobie coś o co bym siebie nie podejrzewała. Dresy. Kupiłam sobie spodnie dresowe. O jejuniu jakie to jest cholernie wygodne! Co ważniejsze znalazłam do tego w mojej szafie jakaś koszulkę, której jeszcze nigdy nie miałam na sobie ubranej o czym świadczyć mogła wciąż przyczepiona do niej metka. Kupiłam ją zapewne ze względu na napis. „Never look back”. Nie żeby jakiś tam specjalnie ambitny tekst, ale skojarzył mi się z Papa Roach. Gotta roll the dice. Never look back and never think twice. Tak właśnie mało mi potrzeba żeby wydać pieniądze. Bluzka jest totalnie nieciekawa. Szeroka, szara, jedyne co ma w sobie to czarne, przezroczyste plecy. Ale wyobraźcie sobie jak zabójczo wygląda w połączeniu z dresami! Wyglądam jak prawilna rusałka! Zyskałam mój nowy image dopiero kilka godzin temu, a już go pokochałam. Nie wyobrażam sobie żebym jutro do pracy mogła pójść w czarnych rurkach i geekowskiej koszulce. Jakim cudem mogłam żyć w niewiedzy, że moje ciało potrzebuje dresowego wsparcia. Teraz mam przed oczami wizję jakie to piękne dni mnie czekają! Już nie mogę się doczekać weekendu, kiedy to wstanę w południe, ubiorę mój nowy outfit, okryję się kocykiem, włączę Netflixa i będę się delektować byciem dobrze ubranym burritem smutku.

Czy dodałam już, że moje nowe dresy są batmanowe?


Komentarze