Nowy Rok, nowa ja and all that crap.
Jejku jejku, jaki że mnie okropny człowiek. Zero samozaparcia, mało ambicji a na dodatek porzucam wszystko czego się tknę. Shame! Shame! Shame! Gdybym tylko mogła stanąć obok siebie rzucałabym kamieniami. Tak mocno jakbym znowu miała 10 lat i grała w dwa ognie. Zawsze byłam celem i widzę, że nic specjalnie się nie zmieniło.
Dlaczego więc jestem i pisze to tu i teraz? Bo kurde obiecałam. Bo powiedziałam, że do końca tygodnia coś napiszę. Może to zabrzmieć tak jakbym się z tego nie cieszyła, a jest zupełnie odwrotnie. Hej! Witajcie! Oto mój wielki comeback. Chwytajcie każde następne słowo, bo ze mną to nigdy nic nie wiadomo. Tymczasem odpaliłam wszystkie świeczki z Ikei jakie znalazłam w domu, upięłam włosy, wyłączyłam Netflixa, wyciszyłam telefon, zajęłam wygodne miejsce w moim łóżku i odpaliłam nastrojową muzykę ułatwiającą mi samokrytykę (thank u Chris Corner!).
Otóż dzisiaj upływa nam pierwszy tydzień roku anno domini 2017. Czy ostatnie 7 dni były dla mnie wyjątkowe? Czy coś się zmieniło? Czy czuję się inaczej niż 14 dni temu? Odpowiedź na wszystkie pytania brzmi tak samo: nie.
Trzy dni temu chciałam kupić bilet, a że omijam panią z kiosku, bo wciąż wiszę jej te 16zł za fajki i zapalniczkę sprzed wyjazdu na Twenty One Pilots, to musiałam zakupić owy bilet u Pana kierowcy w tramwaju. Taki ze mnie człowiek, że nie noszę drobnych. Rzucam banknotami na lewo i prawo. Znacie tą zasadę, że bilety kupujemy za odliczoną kwotę pieniędzy? Zawsze jej przestrzegam. Zawsze płacę odliczonymi. I nikt nigdy nie powie mi za to pieprzonego dziękuję! A jak raz w życiu nie mam drobnych, bo się spieszę, bo zaspałam, bo mam myśli samobójcze, to wymaga się ode mnie odliczonych! No kurwa. Dla porównania znam ludzi, którzy NIGDY nie płacą drobnymi i zawsze dostają i bilet, i resztę. W końcu wyskrobałam jakieś drobniaki i zamiast jednego biletu byłam zmuszona kupić ich aż trzy. Pamiętacie jak mówiłam, że rzucam banknotami? Trochę żartowałam, bo kupując trzy bilety wydawałam moje pieniądze na śniadanie. Chuj z tym, będę żreć bilety. Cała sytuacja wywołała we mnie tak głębokie uczucie i emocje, że wciąż nie wiem jakim cudem nie wpadłam mu do tego jego kantorka i nie obiłam twarzy o kierownicę. Więc czy ostatnie 7 dni były dla mnie wyjątkowe? Hahahahahahahahahahahahahahaha!
Coraz częściej zastanawiam się ostatnio czy to przypadkiem nie ze mną jest coś nie tak. Zawsze zwalam to na świat wokół mnie, a co jeżeli to właśnie Owca jest problemem? Co jeżeli jakaś siła wyższa nie lubi mnie za to moje całe przeklinanie, picie, palenie i narzekanie, za to głośne słuchanie muzyki, nieodsłanianie rolet i niewychodzenie z pokoju kiedy mam wolne, za mój powalony gust filmowy i podniecanie się jakimiś Marvelowskimi głupotami?
Nadszedł rok 2017. Jeżeli udało mi się przeżyć 2016 (nie ukrywajmy, nie każdy miał tyle szczęścia), to gorzej już być nie może, no nie? Każdy normalny człowiek wiedząc o swoich wadach wykorzystałby nowy rok na poprawę samego siebie. Wiecie, nowy rok nowa ja and all that crap. Problem w tym, że ja nigdy nie byłam normalna. I nie mówię tu o jakimś głodzie egzystencjonalnym, ja po prostu nie potrafię sobie wyobrazić mojego życia gdyby miało wyglądać w inny sposób. Wymagałoby to totalnej zmiany mojej osoby, a wtedy Owca przestałaby być Owcą. A tego najbardziej w świecie staram się uniknąć. Mogłoby to zwiększyć ryzyko utraty mojej zajebistości. Aż boli kiedy o tym myślę. Brrr.
Piszę to wszystko, bo próbuje dojść do sedna tego wpisu. CZY LUDZIE WCIĄŻ ROBIĄ LISTY POSTANOWIEŃ NOWOROCZNYCH? Serio mnie to ciekawi. Nigdy nie zrobiłam żadnej takiej listy. Nigdy nie miałam noworocznych postanowień. Jak bardzo kocham i przypominam Bridget Jones, to akurat w tym się różnimy. Bardzo jest to związane z tym, że nigdy nie osiągam tego co chce i za szybko się poddaję. Przykład? Od roku staram się o kartę Multi Sport ode mnie z pracy i wciąż jej nie mam. Od pół roku dobijam sobie kartę Cinema City Unlimited i od dwóch lat zbieram się do umycia okien w domu. Brakuje mi po prostu motywacji. Motywacja. Co za okropne słowo.
No ale pomyślałam sobie, że skoro mamy ten 2017, skoro w powietrzu unosi się ten nieprzyjemny, zmieszany zapach świeczki truskawkowej, kokosowej, waniliowej i konwaliowej, skoro udało mi się znaleźć czas żeby napisać tu dzisiaj parę słów, to może pokuszę się o taką listę. Nie za bardzo wiem jak mogę ją nazwać, ale coś w stylu „Rzeczy, które chciałabym zrobić w 2017, a których na pewno nie zrobię” będzie pewnie najbliżej tego co chciałabym wyrazić.
Zacznijmy więc.
Po pierwsze. W tym roku skupię się na kupowaniu płyt. Nie książek. Mam tyle książek, że kiedy kładę się spać, uśmiechają się do mnie z nocnej szafki. Też macie kolejkę książek do czytania? Moja wygląda mniej więcej tak:
Przeraża mnie ta ilość. Ale jeżeli nadrobię wszystko, pozwolę sobie kupić coś nowego. Do tego czasu będę wydawać pieniądze na płyty. Wiem, że teraz modne jest zbieranie winyli. Każdy hipster ma swoją kolekcję. Ja jestem mniej modna. Od trzynastego roku życia zbieram najzwyklejsze płyty CD. Oglądacie Californication? Jeżeli nie, to powiem wam, że jest czego żałować bo to kopalnia życiowych cytatów. „Jesteś analogowym człowiekiem w świecie cyfrówek.” ten spodobał mi się ostatnio najbardziej. Może nie do końca tyczy się tej sytuacji, bo CD to nie winyl i jest mało analogowa. Chodzi mi jednak o to, że w dobie komputerów, kiedy każdą piosenkę możemy ściągnąć z neta za darmo na milion różnych sposobów, kiedy możemy zapętlać dany utwór na YouTube czy innych portalach streamingowych nic za to nie płacąc, nie potrafimy przywiązać się do artysty. To nie czasy, kiedy nagrywa się audycje radiowe na starym Kasprzaku, kiedy co tydzień chodzi się do sklepu muzycznego z zapytaniem czy może ta jedna płyta już doszła, a jeżeli nie, to musimy wrócić za tydzień z ponownym zapytaniem. Rozumiecie ten ból, że kiedy w Trójce puścili w końcu debiutancki album Yazoo po ponad miesiącu wciąż nazywali to „nowością”?! A teraz wystarczy poczekać do odpowiedniej godziny, odpalić Spotify, posłuchać albumu i już nigdy więcej do niego nie wrócić. Dlatego kupuję płyty. Żeby mnie ta znieczulica nie dopadła. I chociaż nie jestem pewna czy kupno takiej płyty bardziej pomaga artyście czy mnie, to wciąż uważam, że wyjście ze sklepu z nowym albumem to jedno z najlepszych rzeczy jakie mogą się w życiu zdarzyć. A jako, że w minionym roku kupiłam zaledwie kilka płyt i na dodatek nie wszystkie były dobre, to w tym roku muszę to sobie odbić.
Po drugie, zacznę pisać na blogu. Bo to takie oczyszczające. I nawet jeżeli nikt tego nie przeczyta to mam to gdzieś.
Po trzecie, przestanę wydawać pieniądze na głupoty. Na ciuchy, kosmetyki i jakieś inne gówna, których nie potrzebuję.
Przestanę wydawać pieniądze w tydzień po wypłacie. Serio. Wypłata dopiero za dwa dni, a ja już co najmniej od dwóch tygodni nie mam nic na koncie. Wydaje więcej niż mam. Palę po dwa papierosy dziennie, bo nie stać mnie na kolejną paczkę. Jakaś paranoja.
Nie pozwolę wmawiać siebie że jestem od kogoś gorsza. A jeżeli przyjaźń okaże się oparta na psychicznym wyzysku, to dam sobie z nią spokój.
No a skoro zrobiło się już poważnie, to dodam, że w tym roku koniec z depresją. Nie dopuszczam do siebie takiego terminu. No more despair. Serio. Nie stać mnie na xanax, nie stać na prozak. Nie stać mnie na depresję, więc będę zdrowa psychicznie. Nawet gdybym miała to sobie wmówić. Zacznę podnosić rolety. I przestanę lajkowac semi-zabawne memy z dziadkiem Arturem. Przecież wszystko się ułoży, kiedy ciało się rozłoży.
Btw. Ograniczę mój czarny humor. On jest jak para nóg, a nie każdy ją ma. Tak więc ogarnę się. Będę poważna. Nie będę zachowywać się dziecinnie. (Ahahahahahaha! To chyba najbardziej absurdalny punkt w tym wszystkim.)
Owca przestanie mówić o sobie w trzeciej osobie liczby pojedynczej.
Zacznę uśmiechać się do przypadkowych ludzi na ulicy. Pracuje niedaleko szpitalu psychiatrycznego, niech myślą, że stamtąd uciekłam.
Będę wychodzić do ludzi. Bo ostatnio mi to wychodzi. Dlatego jestem dobrej myśli.
Przestanę podniecać się za każdym razem kiedy w sklepie przechadzam się po dziale ze świeczkami i artykułami biurowymi.
Tak, to byłoby chyba na tyle. Prawda jest taka, że część z tych punktów na prawdę chciałabym odhaczyć. Natomiast gdybym dotrzymała kilku z nich przestałabym być sobą. Takie to trochę chore. Nie byłabym już tą Darth Owcą, czy Kylo Owcą, jak zwał tak zwał. Ostatnio całkiem przypadkowo dowiedziałam się, że kojarzę się moim znajomym że śmiercią. Potem dostałam książkę o tym jak być psychopatą i osiągnąć sukces. To takie drobne rzeczy mnie kształtują. Gdybym zmieniła w sobie choć odrobinę, na święta dostałabym jedną z tysiąca książek Pawlikowskiej, albo co gorsze jakiegoś Greya, bo to ponoć bestseller! Nie mogę tak ryzykować.
Poza tym, czuję się trochę źle, że tylko narzekam i narzekam w tym drobnym wpisie. Bo widzicie w tym roku już zdarzyło się parę na prawdę cudownych rzeczy. Dwa dni temu odkryłam nowy pub u mnie w mieście i poznałam nowych ludzi. W zeszłym tygodniu udało mi się w jeden dzień obejrzeć cały sezon wspaniałego serialu, a mianowicie chodzi mi o Eyewitness. Przy okazji odkryłam, że żadne love story nie działa na mnie tak jak gejowskie love story. Dzisiaj obejrzałam wszystkie odcinki Trollhunters! Przypomniało mi to jak bardzo uwielbiam wszelkie twory Guillermo del Toro. Poza tym, zrobiłam dzisiaj obiad i TYLKO RAZ oblałam się wrzątkiem. Nawet nie wiecie jaki to dla mnie sukces. A wczoraj z moim Bratem zrobiliśmy sobie najwspanialszą wycieczkę przez wszystkie nasze sentymenty! To było coś. Jestem mu nawet w stanie wybaczyć (ale tylko troszeczkę), że tak kiepsko ocenia Rogue One. Jestem tak naładowana pozytywną energią, że do pełnej euforii brakuje mi już tylko wypadu na koncert.
PS. Ta zapalniczka za którą wiszę kasę pani z kiosku była popsuta. Tyle mam na swoją obronę.
Dlaczego więc jestem i pisze to tu i teraz? Bo kurde obiecałam. Bo powiedziałam, że do końca tygodnia coś napiszę. Może to zabrzmieć tak jakbym się z tego nie cieszyła, a jest zupełnie odwrotnie. Hej! Witajcie! Oto mój wielki comeback. Chwytajcie każde następne słowo, bo ze mną to nigdy nic nie wiadomo. Tymczasem odpaliłam wszystkie świeczki z Ikei jakie znalazłam w domu, upięłam włosy, wyłączyłam Netflixa, wyciszyłam telefon, zajęłam wygodne miejsce w moim łóżku i odpaliłam nastrojową muzykę ułatwiającą mi samokrytykę (thank u Chris Corner!).
Otóż dzisiaj upływa nam pierwszy tydzień roku anno domini 2017. Czy ostatnie 7 dni były dla mnie wyjątkowe? Czy coś się zmieniło? Czy czuję się inaczej niż 14 dni temu? Odpowiedź na wszystkie pytania brzmi tak samo: nie.
Trzy dni temu chciałam kupić bilet, a że omijam panią z kiosku, bo wciąż wiszę jej te 16zł za fajki i zapalniczkę sprzed wyjazdu na Twenty One Pilots, to musiałam zakupić owy bilet u Pana kierowcy w tramwaju. Taki ze mnie człowiek, że nie noszę drobnych. Rzucam banknotami na lewo i prawo. Znacie tą zasadę, że bilety kupujemy za odliczoną kwotę pieniędzy? Zawsze jej przestrzegam. Zawsze płacę odliczonymi. I nikt nigdy nie powie mi za to pieprzonego dziękuję! A jak raz w życiu nie mam drobnych, bo się spieszę, bo zaspałam, bo mam myśli samobójcze, to wymaga się ode mnie odliczonych! No kurwa. Dla porównania znam ludzi, którzy NIGDY nie płacą drobnymi i zawsze dostają i bilet, i resztę. W końcu wyskrobałam jakieś drobniaki i zamiast jednego biletu byłam zmuszona kupić ich aż trzy. Pamiętacie jak mówiłam, że rzucam banknotami? Trochę żartowałam, bo kupując trzy bilety wydawałam moje pieniądze na śniadanie. Chuj z tym, będę żreć bilety. Cała sytuacja wywołała we mnie tak głębokie uczucie i emocje, że wciąż nie wiem jakim cudem nie wpadłam mu do tego jego kantorka i nie obiłam twarzy o kierownicę. Więc czy ostatnie 7 dni były dla mnie wyjątkowe? Hahahahahahahahahahahahahahaha!
Coraz częściej zastanawiam się ostatnio czy to przypadkiem nie ze mną jest coś nie tak. Zawsze zwalam to na świat wokół mnie, a co jeżeli to właśnie Owca jest problemem? Co jeżeli jakaś siła wyższa nie lubi mnie za to moje całe przeklinanie, picie, palenie i narzekanie, za to głośne słuchanie muzyki, nieodsłanianie rolet i niewychodzenie z pokoju kiedy mam wolne, za mój powalony gust filmowy i podniecanie się jakimiś Marvelowskimi głupotami?
Nadszedł rok 2017. Jeżeli udało mi się przeżyć 2016 (nie ukrywajmy, nie każdy miał tyle szczęścia), to gorzej już być nie może, no nie? Każdy normalny człowiek wiedząc o swoich wadach wykorzystałby nowy rok na poprawę samego siebie. Wiecie, nowy rok nowa ja and all that crap. Problem w tym, że ja nigdy nie byłam normalna. I nie mówię tu o jakimś głodzie egzystencjonalnym, ja po prostu nie potrafię sobie wyobrazić mojego życia gdyby miało wyglądać w inny sposób. Wymagałoby to totalnej zmiany mojej osoby, a wtedy Owca przestałaby być Owcą. A tego najbardziej w świecie staram się uniknąć. Mogłoby to zwiększyć ryzyko utraty mojej zajebistości. Aż boli kiedy o tym myślę. Brrr.
Piszę to wszystko, bo próbuje dojść do sedna tego wpisu. CZY LUDZIE WCIĄŻ ROBIĄ LISTY POSTANOWIEŃ NOWOROCZNYCH? Serio mnie to ciekawi. Nigdy nie zrobiłam żadnej takiej listy. Nigdy nie miałam noworocznych postanowień. Jak bardzo kocham i przypominam Bridget Jones, to akurat w tym się różnimy. Bardzo jest to związane z tym, że nigdy nie osiągam tego co chce i za szybko się poddaję. Przykład? Od roku staram się o kartę Multi Sport ode mnie z pracy i wciąż jej nie mam. Od pół roku dobijam sobie kartę Cinema City Unlimited i od dwóch lat zbieram się do umycia okien w domu. Brakuje mi po prostu motywacji. Motywacja. Co za okropne słowo.
No ale pomyślałam sobie, że skoro mamy ten 2017, skoro w powietrzu unosi się ten nieprzyjemny, zmieszany zapach świeczki truskawkowej, kokosowej, waniliowej i konwaliowej, skoro udało mi się znaleźć czas żeby napisać tu dzisiaj parę słów, to może pokuszę się o taką listę. Nie za bardzo wiem jak mogę ją nazwać, ale coś w stylu „Rzeczy, które chciałabym zrobić w 2017, a których na pewno nie zrobię” będzie pewnie najbliżej tego co chciałabym wyrazić.
Zacznijmy więc.
Po pierwsze. W tym roku skupię się na kupowaniu płyt. Nie książek. Mam tyle książek, że kiedy kładę się spać, uśmiechają się do mnie z nocnej szafki. Też macie kolejkę książek do czytania? Moja wygląda mniej więcej tak:
Przeraża mnie ta ilość. Ale jeżeli nadrobię wszystko, pozwolę sobie kupić coś nowego. Do tego czasu będę wydawać pieniądze na płyty. Wiem, że teraz modne jest zbieranie winyli. Każdy hipster ma swoją kolekcję. Ja jestem mniej modna. Od trzynastego roku życia zbieram najzwyklejsze płyty CD. Oglądacie Californication? Jeżeli nie, to powiem wam, że jest czego żałować bo to kopalnia życiowych cytatów. „Jesteś analogowym człowiekiem w świecie cyfrówek.” ten spodobał mi się ostatnio najbardziej. Może nie do końca tyczy się tej sytuacji, bo CD to nie winyl i jest mało analogowa. Chodzi mi jednak o to, że w dobie komputerów, kiedy każdą piosenkę możemy ściągnąć z neta za darmo na milion różnych sposobów, kiedy możemy zapętlać dany utwór na YouTube czy innych portalach streamingowych nic za to nie płacąc, nie potrafimy przywiązać się do artysty. To nie czasy, kiedy nagrywa się audycje radiowe na starym Kasprzaku, kiedy co tydzień chodzi się do sklepu muzycznego z zapytaniem czy może ta jedna płyta już doszła, a jeżeli nie, to musimy wrócić za tydzień z ponownym zapytaniem. Rozumiecie ten ból, że kiedy w Trójce puścili w końcu debiutancki album Yazoo po ponad miesiącu wciąż nazywali to „nowością”?! A teraz wystarczy poczekać do odpowiedniej godziny, odpalić Spotify, posłuchać albumu i już nigdy więcej do niego nie wrócić. Dlatego kupuję płyty. Żeby mnie ta znieczulica nie dopadła. I chociaż nie jestem pewna czy kupno takiej płyty bardziej pomaga artyście czy mnie, to wciąż uważam, że wyjście ze sklepu z nowym albumem to jedno z najlepszych rzeczy jakie mogą się w życiu zdarzyć. A jako, że w minionym roku kupiłam zaledwie kilka płyt i na dodatek nie wszystkie były dobre, to w tym roku muszę to sobie odbić.
Po drugie, zacznę pisać na blogu. Bo to takie oczyszczające. I nawet jeżeli nikt tego nie przeczyta to mam to gdzieś.
Po trzecie, przestanę wydawać pieniądze na głupoty. Na ciuchy, kosmetyki i jakieś inne gówna, których nie potrzebuję.
Przestanę wydawać pieniądze w tydzień po wypłacie. Serio. Wypłata dopiero za dwa dni, a ja już co najmniej od dwóch tygodni nie mam nic na koncie. Wydaje więcej niż mam. Palę po dwa papierosy dziennie, bo nie stać mnie na kolejną paczkę. Jakaś paranoja.
Nie pozwolę wmawiać siebie że jestem od kogoś gorsza. A jeżeli przyjaźń okaże się oparta na psychicznym wyzysku, to dam sobie z nią spokój.
No a skoro zrobiło się już poważnie, to dodam, że w tym roku koniec z depresją. Nie dopuszczam do siebie takiego terminu. No more despair. Serio. Nie stać mnie na xanax, nie stać na prozak. Nie stać mnie na depresję, więc będę zdrowa psychicznie. Nawet gdybym miała to sobie wmówić. Zacznę podnosić rolety. I przestanę lajkowac semi-zabawne memy z dziadkiem Arturem. Przecież wszystko się ułoży, kiedy ciało się rozłoży.
Btw. Ograniczę mój czarny humor. On jest jak para nóg, a nie każdy ją ma. Tak więc ogarnę się. Będę poważna. Nie będę zachowywać się dziecinnie. (Ahahahahahaha! To chyba najbardziej absurdalny punkt w tym wszystkim.)
Owca przestanie mówić o sobie w trzeciej osobie liczby pojedynczej.
Zacznę uśmiechać się do przypadkowych ludzi na ulicy. Pracuje niedaleko szpitalu psychiatrycznego, niech myślą, że stamtąd uciekłam.
Będę wychodzić do ludzi. Bo ostatnio mi to wychodzi. Dlatego jestem dobrej myśli.
Przestanę podniecać się za każdym razem kiedy w sklepie przechadzam się po dziale ze świeczkami i artykułami biurowymi.
Tak, to byłoby chyba na tyle. Prawda jest taka, że część z tych punktów na prawdę chciałabym odhaczyć. Natomiast gdybym dotrzymała kilku z nich przestałabym być sobą. Takie to trochę chore. Nie byłabym już tą Darth Owcą, czy Kylo Owcą, jak zwał tak zwał. Ostatnio całkiem przypadkowo dowiedziałam się, że kojarzę się moim znajomym że śmiercią. Potem dostałam książkę o tym jak być psychopatą i osiągnąć sukces. To takie drobne rzeczy mnie kształtują. Gdybym zmieniła w sobie choć odrobinę, na święta dostałabym jedną z tysiąca książek Pawlikowskiej, albo co gorsze jakiegoś Greya, bo to ponoć bestseller! Nie mogę tak ryzykować.
Poza tym, czuję się trochę źle, że tylko narzekam i narzekam w tym drobnym wpisie. Bo widzicie w tym roku już zdarzyło się parę na prawdę cudownych rzeczy. Dwa dni temu odkryłam nowy pub u mnie w mieście i poznałam nowych ludzi. W zeszłym tygodniu udało mi się w jeden dzień obejrzeć cały sezon wspaniałego serialu, a mianowicie chodzi mi o Eyewitness. Przy okazji odkryłam, że żadne love story nie działa na mnie tak jak gejowskie love story. Dzisiaj obejrzałam wszystkie odcinki Trollhunters! Przypomniało mi to jak bardzo uwielbiam wszelkie twory Guillermo del Toro. Poza tym, zrobiłam dzisiaj obiad i TYLKO RAZ oblałam się wrzątkiem. Nawet nie wiecie jaki to dla mnie sukces. A wczoraj z moim Bratem zrobiliśmy sobie najwspanialszą wycieczkę przez wszystkie nasze sentymenty! To było coś. Jestem mu nawet w stanie wybaczyć (ale tylko troszeczkę), że tak kiepsko ocenia Rogue One. Jestem tak naładowana pozytywną energią, że do pełnej euforii brakuje mi już tylko wypadu na koncert.
PS. Ta zapalniczka za którą wiszę kasę pani z kiosku była popsuta. Tyle mam na swoją obronę.
Komentarze
Prześlij komentarz