MAMA I TATA ZNOWU SIĘ KŁÓCĄ! Czyli rzecz o Civil War ze spoilerami.


Prawdopodobnie powinnam zacząć od tego jak długo czekałam na kolejną odsłonę przygód Kapitana Ameryki. Wiecie, ja już wiele lat temu zakochałam się w wydawnictwie jakim jest Marvel. Mówiąc nieskromnie o mojej osobie muszę wyznać, że bardzo szybko poznaję się na tym co fajne. Najczęściej odnosi się to do działu muzycznego mojego życia, ale znalazłoby się również parę innych kategorii, w których okazałam się szybsza niż inni i przewidziałam sukces czegoś, czego nazwy ludzie jeszcze nie znali. Kiedy inni podniecają się zespołem X, który za sprawą swojej drugiej płyty zdobył uznanie na całym świecie, możecie być pewni, że ja byłam tą osobą, która z niecierpliwością czekała na ich pierwszą EPkę, podczas gdy debiutanckiego albumu nie było jeszcze na horyzoncie.

Dlaczego o tym piszę, zapytacie. Otóż już śpieszę z wyjaśnieniem. Kiedy w 2008 roku po raz pierwszy zobaczyłam pierwszą część Iron Mana, mimo swojego młodego wieku (nie zamierzam zdradzać szczegółów, ale osoby w takim wieku nazywam jeszcze dziećmi) czułam, że to nie będzie tylko jeden film. Już wtedy gdzieś w mojej głowie zrodziła się myśl o czymś dużo duuużo większym niż tylko seria filmów. Mijały lata, Marvel budował swoje imperium MCU i zdobywał coraz to nowszych fanów. Oprócz samego Iron Mana dostaliśmy jeszcze Thora, Czarną Wdowę i, no właśnie, Kapitana Amerykę.

Captain America: The First Avenger, bo tak oto nazywa się część pierwsza jest na swój sposób oderwana od rzeczywistości MCU. Przenosimy się w lata 40 XX wieku, a nawet i sam Steve Rogers diametralnie różni się od poznanego wcześniej playboya Tony’ego Starka czy boskiego Thora. Chorowity, słaby chłopaczek z Brooklynu marzący o wstąpieniu do wojska. Nie ma w nim ani krzty egoizmu czy buty, co ponownie oddziela go od innych bohaterów. Może i sam film pod względem wykonania i efektów mistrzostwem nie jest, ale zawiera on wszystko czego do szczęścia potrzeba. Jest przecież odważny Kapitan Ameryka (i jego plan :D), jest Red Skull, jest Hydra, jest Peggy i jest także Bucky. Ba! Nawet sam podtytuł jednoznacznie daje nam do zrozumienia, w jaką stronę zmierzamy.

Kiedy więc dochodzimy już do Avengersów, mamy dwóch silnych bohaterów, którzy stają się głównymi filarami owej grupy. Odmienne charaktery od początku są źródłem zgrzytów między Capem a Starkiem, jednak w obliczu wspólnego wroga (ohhhhh Loki) i niebezpieczeństwa jakie ze sobą niesie, panowie są w stanie się porozumieć i pomimo mniejszych czy większych niesnasek mogę powiedzieć, że obydwaj mają ze sobą więcej wspólnego niż sami chcą przyznać, co z kolei daje im w sobie oparcie i robi z nich przyjaciół. Zawsze byłam zdania, że przeciwieństwa się przyciągają.

Po premierze Avengers, świat doznał szoku. Wszyscy zaczęli lubić super bohaterów i mówić o nich, jak gdyby w naszym autentycznym Nowym Jorku grupa super ludzi na prawdę stawiła czoło Chitauri. Jestem pewna, że każdy stawiał wtedy przed sobą pytanie kto jest najlepszym Avengersem (swoją drogą czemu Avengersem a nie Avengerem?). Tak na prawdę pytanie to zamieniało się z czasem w bitwę postaci. Iron Man vs Kapitan Ameryka (jestem także pewna, że wśród damskiej części widowni, ponownie wielu zwolenników zdobył sobie Loki).

Powiem wam, że mimo, iż ciężko było mi wybrać tego fajniejszego, to gdzieś tam sercem czy duszą potrafiłam dostrzec jak wiele racji ma Kapitan. Ponownie przypomina mi się First Avenger, wtedy jeszcze chłopaczek z Brooklynu poświęcający życie dla dobra ludzkości. W Avengersach mamy już super żołnierza, który utracił wszystko i wszystkich, którzy byli mu bliscy. Na dodatek musi poradzić sobie z szokiem jaki wywołuje u niego postęp XXI wieku, by zaraz dowiedzieć się o jakiś pseudo galaktycznych gnojkach próbujących najechać jego planetę. Pamiętacie do czego odnosił się zakład Capa i Fury’ego o dziesięć dolców? Albo tekst „it’s seem it’s run on some form of electricity”? Małe i zabawne momenty wywołujące uśmiech na twarzy przy każdym seansie, ale gdyby się nad nimi zastanowić, to wcale nie są one takie śmieszne. Nic więc dziwnego, że Cap od początku wzbudzał we mnie jakieś zainteresowanie, bo mimo pieniędzy i sławy jaką posiada Tony, to właśnie historia Rogersa zawsze jest tą nad którą potrafię zastanawiać się godzinami.



Następną częścią, w której dostajemy dużą dawkę Chrisa Evansa na ekranie jest druga część Kapitana, a mianowicie Winter Soldier. Mówcie co chcecie, ale ten film na zawsze pozostanie moim ulubionym. Niby już dawno porzuciliśmy czasy II WŚ, a jednak wszystko wraca. Ponownie mamy Hydre, jest nawet Peggy (i scena przy której zawsze robi mi się mega smutno), no i powraca nawet Bucky. Zdradzę, że chyba jeszcze nigdy nie przechodziły mnie dreszcze z powodu muzyki użytej w filmie. Owszem, są ścieżki dźwiękowe ładne i ładniejsze, ale tylko muzyka Henry’ego Jackmana z WS jest w stanie przyprawić mnie o ciary na całym ciele i to kilka razy podczas jednego seansu. Raz było blisko za sprawą Hansa Zimmera w Rush, ale jednak wciąż za daleko. Na dodatek przyznam się, że nieważne ile razy oglądałam ten film, za każdym razem płaczę na końcowej walce Capa z Buckim. To jak Steve odrzuca tarczę i rezygnuje z walki, ponowne wykorzystanie serce ściskającego „I’m with you ‘till the end of the line.”, odpowiedź „You are my mission” z ust Buckiego i jego bezwzględny wyraz twarzy kiedy pięściami okłada bliskiego omdlenia już Steve’a. Ten moment przebija nawet scenę rozmowy Steve’a z Peggy. Płaczę jak dziecko, jakbym znowu miała lat 15 i oglądała zakończenie Titanica licząc, że tym razem coś będzie inaczej. Winter Soldier udowodnił mi także, że jedynymi prawdziwymi mistrzami kamery są bracia Russo. Teraz, kiedy jestem po seansie Civil War, ponownie chylę przed nimi czoło i nie mogę się doczekać na Infinity War.



Po pierwszym spotkaniu z WS całkowicie byłam już pochłonięta przez #TeamCap, chociaż wtedy taki termin jeszcze nie był popularny. Kiedy więc przyszło co do czego i doczekałam się premiery Age of Ultron, moje uwielbienie dla postaci jaką jest Cap i chłodna obojętność w stosunku co do Iron Mana, nagle się pogłębiły. Tony w AoU okazał się samolubnym dupkiem. Nic dodać, nic ująć. Nie chcę wchodzić dalej w drugą odsłonę Avengersów, bo nie dostałam tego czego się po niej spodziewałam. Przypomnę tylko jedną ważną scenę, która spowodowała, że mój mózg oszalał. Dialog między Starkiem a Rogersem podczas rąbania drewna, ten o posiadaniu ciemnej strony osobowości. Jakiż to krok w stosunku co do CW.



Przejdźmy jednak do sedna tego wpisu. Tak, byłam i widziałam. Przez ostatni rok niemal każdy mój tweet związany był z oczekiwaniem na Civil War. Każdego dnia o tym pisałam i rozmawiałam. W domu zdążyli mnie znienawidzić, w pracy mówić, że powinnam dorosnąć, a znajomi załamali ręce nie za bardzo wiedząc co ze mną zrobić. Tak, przez ostatni rok byłam nieznośna. Kiedy po miesiącach usychania z braku trailera w końcu dostałam go na moje urodziny nakręciłam się jeszcze bardziej. Im bliżej premiery stawałam się coraz gorsza. Zdaję sobie z tego całkowicie sprawę, ale nie przepraszam, bo wiem, że było warto. Jako, że już dawno zadeklarowałam się jako #TeamCap, nawet przez chwilę nie pomyślałam o zmianie strony. Bo zrozumcie, że jeżeli chodzi o drużynę Capa, to nie chodziło mi o bycie w niej z zasady, bo po prostu lubię go najbardziej. Nie, mi chodziło o jedną ważną rzecz. Wolność. Nie jestem psycho patriotką, ale jeżeli chodzi o historię naszego kraju to jestem z niej niezwykle dumna. Myślę, że jeżeli nasza historia czegokolwiek mnie nauczyła, to właśnie tego, że wolność jest w życiu najważniejsza i opłaca się o nią walczyć nawet za cenę własnego życia. Możemy mieć sławę, pieniądze i wszystko o czym marzymy, ale na nic nam się to zda gdy odbierze nam się wolność. Nie gańcie mnie więc, że w ciemno ustawiłam się za Kapitanem.

UWAGA UWAGA! NAPISZĘ TO DUŻYMI LITERAMI, ŻEBY NIKT MI NIE ZARZUCIŁ IŻ NIE OSTRZEGAŁAM! TERAZ ZACZYNA SIĘ CZĘŚĆ ZE SPOILERAMI!


Na wstępie powiem, iż trochę się bałam, że próba przeniesienia tak monumentalnego wydarzenia jakim jest komiksowe Civil War na duży ekran może okazać się klęską. Potem jednak pomyślałam, że przecież Winter Soldier był filmem wspaniałym, a nikomu innemu nie ufam bardziej niż braciom Russo. Poza tym, jestem prostym człowiekiem, jeżeli widzę na ekranie Sebastiana Stana i Chrisa Evansa, jestem pewna, że znajdę w filmie coś dla siebie.

Filmowe Civil War okazało się jednak strzałem w dziesiątkę. Po pierwsze cała sprawa dzieje się wokół Avengersów. Owszem, dochodzą nam nowi super bohaterowie, oni pojawiają się jednak z czasem, a z początku rząd wychodzi z inicjatywą kontroli jedynie Avengersów. Rozchodzi się przede wszystkim o ofiary jakie pochłaniają działania tej grupy.

Pomyślcie, ile widzieliście w życiu filmów, które podejmują temat ofiar cywilnych poniesionych podczas działań głównych bohaterów? No właśnie, niewiele. Sam początek filmu, dialog Tony’ego z kobietą, która straciła syna podczas jednej z Avengersowych eskapad ratunkowych.  Opowieść o idealnym, doskonale uczącym się chłopaku, który zanim wyjedzie na studia postanowił pomagać budować domy dla ubogich w Sokovii, a który miał pecha znaleźć się tam w tym samym miejscu i czasie co Avengersi walczący z Ultronem, szczerze złapała mnie za serce. I tu po raz pierwszy złapałam się na myśli, że może jednak nie #TeamCap, a przypomnę, że to dopiero początek filmu.

Skupię się chwilę na postaci samego Tony’ego. On pierwszy wychodzi przecież z założenia, że potrzebna jest im jakaś kontrola. Jakby się nad tym zastanowić nie jest to wcale takie dziwne. Pamiętacie wizję Tony’ego, którą ukazała mu Wanda w Age of Ultron? Jeżeli dodacie do tego ataki paniki przydarzające się mu po ataku na Nowy Jork dojdziecie do wniosku, że ten człowiek się po prostu boi. Jeżeli więc zgodzi się przystać na propozycję rządu, odda się pod kontrolę ONZ i zdarzy mu się nawalić, wina nie będzie po jego stronie. To rząd przejmie odtąd odpowiedzialność za czyny super bohaterów i ich ewentualne niepowodzenia. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze konflikt na linii Tony- Pepper. Są zapewne tacy, którzy powiedzą, że jego zachowanie jest egoistyczne. Ale hej! Od kiedy to Tony Stark nie jest egocentrykiem? Zawsze nim był, ale mimo tego dało się go lubić. Ja w każdym razie, staram się zrozumieć to, co nim kieruje i chociaż nie do końca zgadzam się z jego tokiem rozumowania, nie mogę nie przyznać, że ma prawo do podejmowania takich decyzji jakie właśnie podjął.

Trochę inaczej sprawa ma się jeżeli chodzi o Steve’a. Jako, że zdarzyło mu się już pracować dla organizacji, które okazały się być nie tym za co się podawały, nie dziwię się, że ciężko zdobyć się mu na kredyt zaufania w stosunku co do rządu. W mojej opinii, działanie ONZ pozostawia wiele do życzenia, więc still #TeamCap.

Całą sprawę zaognia jeszcze jedna sprawa, a właściwie osoba. Bucky. Człowiek, który doświadczył w życiu tyle samo złego ile sam tego zła wyrządził. Nie przesadzę, jeżeli napiszę, że przez cały seans byłam bliska płaczu, bo tak było mi przykro z powodu wszystkiego co go spotkało. Tu nie chodzi tylko o to, że ukradziono mu jego życie, ale i posłużono się nim wbrew woli by zniszczyć życie innym. Scena, w której na pytanie czy nazywa się James Buchanan Barnes, odpowiada, że na imię mu Bucky idealnie ukazuje jak wiele z życia mu pozostało i że nie wie o sobie nic więcej niż powiedzą mu o nim inni. Wiele było w filmie momentów gdzie przypominał mi zbitego owczarka niemieckiego, przez smutny wyraz ciemnych oczu i jednoczesną postawę gotowości do rzucenia się na przeciwnika w każdej chwili.

Jak już wspomniałam, Bucky jest kolejnym zapalnikiem w konflikcie między Kapitanem a Iron Manem. Steve za wszelką cenę jest w stanie chronić swojego przyjaciela. Powiem wam, że to jest jedna z najlepszych rzeczy w tym filmie. Pamiętacie tego honorowego Kapitana, który był w stanie odrzucić tarczę i zdjąć maskę by walczyć z Batrockiem? Tego chłopca z Brooklynu, który zawsze podejmuje właściwie decyzje? No właśnie, nie wiem jak wam to powiedzieć, ale jego już chyba nie ma. Był jeden moment przy końcówce filmu, ułamek sekundy, ale jednak był, że byłam w stanie uwierzyć w to, że Cap mógłby zabić Starka. Jeden moment. Tylko jeden. Ale wystarcza by stwierdzić, że to nie ta sama postać, z którą mieliśmy do czynienia wcześniej. Jeżeli zarzuciłam egoizm Tony’emu, to, mimo mojego subiektywizmu, nie mogę oszczędzić tego słowa również Kapitanowi. Sceny w których pojawia się Bucky wyglądają tak jakby ktoś nałożył Capowi klapki na oczy. Nie liczy się nic innego niż Bucky. Wiecie, z jednej strony jest to niesamowicie piękne, bo ukazuje to siłę ich przyjaźni, ale z drugiej trochę zaczyna irytować, że w Cap w jednej chwili potrafi zapomnieć o innych swoich towarzyszach broni tylko po to by ruszyć na ratunek Jamesowi. Ale... Wcale mu się mu nie dziwie. Wyobraźcie sobie, właśnie zmarła Peggy, jak sam przyznał Steve, była to jedyna osoba, która łączyła go z poprzednim życiem. Po jej śmierci jedyną nadzieją staje się Zimowy Żołnierz. Dialog, w którym pada przypomnienie, że obydwoje mają po 100 lat nie bawi, ale pokazuje dlaczego ta przyjaźń jest dla Kapitana tak ważna. Najpiękniejsze jest to, że także i Bucky jest w stanie zrobić dla Steve’a wszystko, a czasami patrzą na siebie tak jakby znowu mieli po 16 lat (Stucky go away!). Chociaż jednak chyba każdy przyzna, że zatajenie informacji o tym, że to właśnie Bucky zabił rodziców Tony’ego (co właściwie było bardzo przewidywalnym ruchem) nie było rzeczą właściwą. I tak na prawdę przyznam, że dopiero od tego momentu zaczęłam mieć wrażenie, że sprawa ma się beznadziejnie i chyba się rypnie, a już na pewno, że jest za późno na rzucenie się sobie w ramiona na zgodę.

Nie wiem jak ja to robię, ale opowiadam o wszystkim od dupy strony. To chyba przez te wszystkie emołszyns.



Napisałam już tyle, a wspomniałam jedynie o trzech bohaterach tak jakby cały film kręcił się tylko wokół nich. A mamy przecież wszystkich prócz Hulka i Thora, co nie jest powodem do płaczu, bo zamiast nich dostajemy dwóch ekstra super bohaterów. Pozwolę sobie zacząć od Spider-Mana. Jedyne, co mam mu do zarzucenia, to to, że staje po stronie Iron Mana, poza tym jest idealny. Z dotychczasowymi produkcjami miałam pewien problem, a mianowicie uważam, że za każdym razem dostawaliśmy zadawalającego Petera Parkera, podczas gdy niekoniecznie to samo tyczyło się Spider-Mana. Tutaj, po zaledwie kilku minutach czasu ekranowego mojego ulubionego pająka, jestem pewna, że to jest ten bohater, którego tak długo szukali scenarzyści, że to jest właśnie ten Spider-Man wyjęty żywcem z komiksu. Żadna scena z nim nie jest wymuszona, nie jest go za dużo, ani za mało, a za każdym razem gdy pojawiał się na ekranie czułam takie dziwne uczucie w żołądku. Jeżeli kiedykolwiek będzie mi dane spotkać Toma Hollanda, po prostu uścisnę małolatowi dłoń i podziękuję za to, że na stare lata dał mi takiego Spidey’a na jakiego czekałam od dziecka.



Kolejną postacią, która debiutuje w MCU jest postać Black Panthera. I tu z pewnością zatrzymamy się na dłużej. Otóż grający kotolubnego pana, Chadwick Boseman zwrócił na siebie moją uwagę rolą w Get on Up, gdzie zagrał prawdziwą legendę, a mianowicie Jamesa Browna. Tutaj ponownie się wykazał i nie mówię tylko o opatentowaniu oryginalnego akcentu mieszkańca Wakandy, ale również potrafił zagrać T’Challe tak, że nawet przez chwilę nie zwątpiłam, że jest królem. Sposób mówienia, poruszania się, nawet te pół uśmiechy były jakże królewskie. Zdradzę, że podczas seansu tylko raz udało mi się wstrzymać oddech, a dokładniej kiedy Black Panther ma swoje pierwsze wejście. Scena pościgu w tunelu chyba na długo pozostanie moją ulubioną. W czarnym kostiumie z wibranium Boseman nabierał jeszcze więcej gracji niż podczas pozostałych scen. Chyba nigdy nie będzie mi dane pojąć skąd Marvel wytrzasnął swoich speców od castingu, bo trzeba im przyznać, że ponownie odwalili kawał dobrej roboty. Dodatkowo fajnie jest mieć w końcu takiego bohatera, który myśli. Nie twierdzę, że Cap tego nie robi, a i Tony’emu intelektu nie brakuje, ale kiedy na ekranie pojawiał się T’Challa mogę przysiąc, że słyszałam chodzące w tle trybiki. Nikt nie potrafił ocenić na trzeźwo sytuacji tak jak robił to T’Challa. Poprzysiągł zemstę na osobie, która zabiła jego ojca, ale kiedy w końcu go odnalazł razem z nim pojawiły się nowe fakty, których nie zignorował i zamiast zabić Zemo, powstrzymał go od samobójstwa. Przypomnijmy, że Tony’ego nie było stać na taki gest w stosunku co do Buckiego. Oczywiście nie mam mu tego za złe, bo trudno wybaczyć coś takiego nawet jeżeli brać pod uwagę ubezwłasnowolnienie Zimowego Żołnierza. Dostrzegam jednak fakt, że T’Challa był w stanie zapomnieć o swojej nienawiści i postąpić najbardziej słusznie jak tylko potrafił.

Razem z Black Pantherem mamy teraz w MCU aż trzech czarnych super bohaterów. Wiecie, w sumie rozumiem, że dla wielu ludzi jest to ważne, ja jednak nigdy nie należałam do tych kobiet, które uważają, że w MCU jest mało kobiecych postaci. Od wczoraj natknęłam się już na dwie opinie mówiące, że wciąż brakuje pierwszoplanowych ról kobiecych. Dla mnie to zabawne, bo mamy przecież Czarną Wdowę, która jest rasowym bad assem, dostaliśmy bonus w postaci Agentki 13, a  moja ulubienica Scarlet Witch zaczyna nabierać ostatecznego, komiksowego kształtu. Gdybym teraz miała wybrać, kto jest moim ulubionym Avengersem bardzo długo zastanawiałabym się nad Wandą, a jestem pewna, że jest to chyba jedyna osoba, której nie chciałabym zajść za skórę.

Swoją drogą Civil War oprócz tego, że porusza temat ofiar, o czym już wspomniałam, wyróżnia się jeszcze jedną rzeczą. A mianowicie, czy zauważyliście tam jakiegokolwiek złoczyńcę? W filmie nie ma jednego głównego przeciwnika przeciwko, któremu wszyscy się jednoczą. Przyznam, troszeczkę mnie to boli, bo zawsze preferowałam tych złych. A tak szczerze, to faktycznie, mamy Zemo, ale występuje on tam raczej jako postać drugoplanowa, jako cień. Owszem, koleś jest dobrym strategiem co z kolei powoduje, że potrafi być niebezpieczny. Co więcej, podjęcie próby samobójstwa świadczy o tym, że nie chce być świadkiem tego do czego doprowadził, a co za tym idzie, pragnął jedynie zemsty, a nie władzy. Wiem, że wiele osób czepia się postaci Helmuta Zemo, ale ja będę go bronić. Może nie tak skutecznie jak Steve broni Buckiego, ale jednak. I to nie tylko dlatego, że trochę współczuje temu człowiekowi i że po części wierzę w jego rację i że potrafię wytłumaczyć sobie pobudki, które nim kierowały (powoli zaczyna odzywać się mój instynkt złoczyńcy), ale dlatego, że jestem przekonana, iż gdyby nie jego postać losy bohaterów mogłyby się potoczyć nieco inaczej, bo chociaż jest postacią drugoplanową, to właśnie on ma bezpośredni wpływ na to co dzieje się z głównymi bohaterami. Dodajmy jeszcze tylko kto wcielił się w Zemo, a mianowicie Daniel Bruhl. Prawdopodobnie mogłam zacząć od tej informacji, bo wtedy nie musiałabym tłumaczyć dlaczego grana przez niego postać jest tak wyjątkowa. Zapamiętajcie sobie, że Daniel Bruhl znajduje się na liście aktorów na punkcie których Owca ma niemałego kręćka. Kolejna przemyślana rzecz, zatrudnienie aktora, który bez problemu mówi w filmie po niemiecku, bo to jego ojczysty język, podobnie jak Sebastian Stan mówiący po rumuńsku. Możecie nazwać to upośledzeniem, ale lubię wyłapywać takie perełki.

Co najbardziej podobało mi się w tym filmie? Humor. Były momenty gdzie rechotało całe kino. Oczywiście do Deadpoola jest daleko, ale to przecież trochę inne rodzaje filmów. Może to sprawka Spider-Mana i jego suchych żarcików rzucanych podczas walki, trochę Tony’ego, który zawsze miał taki sposób bycia czy małego- wielkiego bohatera Ant-Mana, chociaż nie tylko. Chyba nie muszę przypominać sceny w garbusie. Teoretycznie moment, który całkowicie należeć powinien do Sharon i Steve’a ukradziony został przez tych dwóch uśmiechających się panów w samochodzie. Ale nie tylko relacja Sam- James bawi jak cholera, również scena, w której Evans wychodzi z garbusa ledwo się w nim mieszcząc, a pamiętajmy, że oprócz niego w aucie znajdowali się jeszcze dwaj muskularni panowie. Powiem szczerze, że nie mogę się doczekać kolejnej części Thora w reżyserii Taika Waititiego, bo jestem pewna, że on z całą pewnością wie co oznacza pojęcie „zabawny film”.

Tak na koniec napiszę już tylko, że przed zobaczeniem Civil War zdecydowanie stawałam w #TeamCap. Po seansie nie jestem już tego do końca pewna. Z tego co wyniosłam z liceum, to się nazywa konflikt tragiczny. Antygona tak bardzo. Ani Cap, ani Iron Man się nie mylą, ale i żaden z nich nie ma racji. Cieszę się jednak, że dzięki Buckiemu odkryłam w sobie resztki empatii dzięki której nie tylko z całego serca mu współczuje, ale i jestem w stanie postawić się w sytuacji Tony’ego jak i Steve’a. Dlatego teraz jestem simply #TeamBucky. I tak jak wielu płacze nad tym jak film kończy się dla jego postaci, to pragnę przypomnieć, że filmy z Kapitanem w tytule zawsze wprowadzają największe zmiany do uniwersum, więc jestem pełna nadziei, że z Zimowym Żołnierzem jeszcze się nie pożegnaliśmy. No a skoro T’Challa posiada technologię potrzebną do ponownego uśpienia Buckiego, to zapewne starczy mu wibranium do wytworzenia nowego metalowego ramienia.

Ahh! No i tak. Wypadałoby pochwalić grę aktorską kogoś poza Chadwickiem Bosemanem. Jak już wspomniałam, Marvel jest mistrzem w dobieraniu aktorów, dlatego nie będę się rozwodzić zbyt długo. Jestem jednak pewna, że Sebastian Stan jako Zimowy Żołnierz nie tylko mnie ujął swoją osobą. Co do Chrisa Evansa, jeżeli macie jakiekolwiek wątpliwości do gry aktorskiej tego pana, to przypominam scenę pogrzebu Peggy, a jeżeli dalej nie rozumiecie, to odsyłam do Snowpiercera. Przyznaję jednak, że w stosunku co do tych dwóch panów nie jestem do końca obiektywna. Pozostaje nam jeszcze Robert Downey Jr. Tu chyba też nie muszę nikogo przekonywać co do wielkości tego aktora. Otóż jest to człowiek, który jednym spojrzeniem jest wyrządzić mi więcej krzywdy niż maraton Titanica i Pearl Harbor.

Tak trochę mam teraz wyrzuty sumienia, że nazwałam Capa egoistą. Jako Kapitan Ameryka jest symbolem nie tylko odwagi, ale i prawości. Każdy myśli, że zawsze powinien robić to co się od niego oczekuje, że wie co jest właściwe i zawsze podejmuje dobre decyzje. Tymczasem, może zamiast dodawać mu nowej symboliki i wiecznie czegoś od niego oczekiwać może powinniśmy zrozumieć różnice pomiędzy Capem a Stevem Rogersem, który, jak każdy człowiek, ma swoje problemy i demony, które go nękają. Mam wrażenie, że ludzie nie dostrzegają już w nim człowieka, ale żołnierza, który poświęcił swe życie służbie innym. Nie dziwi mnie więc dlaczego w końcu zrzucił tarczę, która w pewien sposób do tej pory go ograniczała. Wciąż jednak znajdą się i tacy, którzy wraz z Tonym zawołają „You don’t deserve that shield.”, ja jednak uważam, że on po prostu nie jest jedynym człowiekiem, który na tą tarczę zasługuje.



Ahh. No i jeszcze jedno. Wiecie, nie chciałabym być wredna, ale myślicie, że Snyder już widział Civil War? Bo tak jak kiedyś bardzo go szanowałam, to teraz tak samo bardzo jestem ciekawa jak na dzień dzisiejszy wyglądałaby wymiana zdań pomiędzy nim a Sebem Stanem.

Komentarze