No luck is better than bad luck.
Są dni fajne i niefajne. Perfekcyjne i te do dupy. Takie, które mogłyby trwać wiecznie oraz takie, gdzie masz ochotę być gdzie indziej. Mnie najczęściej przydarzają się te drugie. Bez wyjątku, nawet i dzisiaj.
Pozwolę sobie jednak zacząć od dnia poprzedniego. Owca wraca z pracy, zmęczona, ale mimo wszystko nie wkurzona. Jest przecież piwko w lodówce, papierosek, film z jednym z tych przystojniaków, co ich zawsze łowić wzrokiem lubię, ciekawa konwersacja na messengerze, zapowiadający się dzień wolny nazajutrz i, co najważniejsze, mój zwrot podatku czekający na szafeczce. Czekałam, czekałam i się doczekałam. Co dla mnie ten przypływ gotówki oznacza? Karnecik na mój ulubiony letni festiwal w Gdyni. Nie będę się teraz tłumaczyć dlaczego wydaje kupę siana na jakiegoś Hipstenera, ani jak głęboko w dupie mam opinie tych, którzy uważają, że nie ma to sensu. O tym napiszę latem. Teraz powiem tylko tyle, że kiedy dzisiaj wybudziłam się ze swojego letargu, myślałam tylko o zakupie tego małego, drogiego, ale szczęście dającego kawałka papieru. Plan był prosty. Empik otwierają o 9 rano, ja miałam tam być już o 9:03. Jednak jako, że dzień dzisiaj od pracy mam wolny, to z lóżka zwlekłam się trochę później, a z domu wyszłam na krótko przed 16. Idąc na przystanek minął mnie mój autobus. Nie jestem osobą cierpliwą i jedną z najbardziej wkurzających mnie rzeczy jest, spędzony na przystankach, czas oczekiwania na komunikację miejską. Załączyłam więc mój moduł Quicksilvera i wdałam się w pogoń za tą śmierdzącą puszką. Z daleka widziałam jak ludzie wysiadają z autobusy i do niego wsiadają (żyjemy w dzikim społeczeństwie, więc niekoniecznie odbywało się to w takiej kolejności). Drzwi zamknęły w momencie kiedy do nich podbiegłam. Trochę zbyt mocno nacisnęłam przycisk otwierający drzwi, ale nic się nie stało. Zrobiłam to ponownie i ponownie, i jeszcze raz, tak jakby częstotliwość przyciskania go miała zmienić to, że kierowca właśnie wyjeżdża z przystanku. Powstrzymałam chęć posłania mu w lusterko gest środkowego palca, ale słowo „cunt” samo przeszło przez moje usta i nie zorientowałam się, że wypowiadam to głośno dopóki tego nie usłyszałam. Dodam tylko, że owszem, przeklinam, dużo przeklinam. Mam znajomych co uważają, że jestem w tym swojego rodzaju mistrzem. Ale kiedy przez moje usta przechodzi przekleństwo w innym języku niż polski, to oznaka, że jestem bardzo i to bardzo zła. 10 minut. Tyle przyszło mi czekać na następny autobus. Wcale nie tak długo, ale w tym czasie zdążyłam się zorientować, że w torebce nie ma mojej paczki papierosów i przypomnieć sobie, że zostawiłam je na stole w kuchni.
Czy to wtedy pomyślałam, że ten dzień jest do dupy? Skądże! Byłam zła, a nawet troszeczkę podkurwiona, ale hej, shit happens. Dotarłam do Empika (swoją drogą nigdy nie wiem jak to poprawnie odmienić, Empika czy Empiku?). Retorycznie zapytałam czy mogę u nich kupić bilet na Open’era, po czym pani zaczęła szukać. Kątem oka dostrzegłam, że siedzi na witrynie eBilet i tam próbuje odnaleźć moją przepustkę do szczęścia. Zapewne mało komu będzie w stanie pojąć o co mi chodzi, ale jako zdefiniowany koncertoholik, powiem tylko, że eBilet to samo zło. Oczywiście, że najważniejsze jest to by zdobyć przepustkę na teren danej imprezy, ale dla mnie zawsze liczą się dodatkowo walory estetyczne. Uwielbiam bilety od Eventim czy TicketPro, ale te od eBilet są po prostu brzydkie. Kawałek błękitnego papierka, z kodem kreskowym i małą nazwą imprezy, na którą się aktualnie wybieram. I co ja z takim biletem zrobię? Ani zdjęcia ładnego nie strzelę, a po wszystkim nie powieszę go na tablicy korkowej, bo będzie mi szpecił moją piękną ścianę wspomnień. Zanim zdążyłam otworzyć usta, młoda dziewczyna, która szukała mojego biletu zawołała koleżankę, prosząc o pomoc. Nie jestem upierdliwą klientką, także pracuję z ludźmi, jako sprzedawca i nic bardziej mnie nie denerwuje jak upierdliwa klientela. Mimo wszystko (zebrałam całą swoją odwagę by to zrobić) przeprosiłam i zapytałam czy jest może opcja wydrukowania mi tego biletu z innego serwisu. Ta druga pani, nie ta młoda i miła, z którą zaczynałam konwersację, ale ta druga, przeniosła na mnie wzrok, spojrzała z niechęcią znad okularów i zapytała się, czy to robi jakąś różnicę. Moja odwaga właśnie wzięła nogi za pas i zostawiła mnie totalnie samą z kobietą, która wyglądała jakby mogła mnie zjeść nie wypluwając przy tym nawet kosteczki. Brrr. Mimo wszystko, z szerokim uśmiechem, ale takim miłym, a nie głupkowatym, odpowiedziałam, że owszem, dla mnie robi różnice. Otrzymałam odpowiedź, że ona nie ma teraz czasu na taką zabawę. Dodam tylko, że w tym malutkim Empiku poza mną znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba kręcąca się gdzieś w pobliżu polskiej fantastyki. Nie odezwałam się jednak, bo po pierwsze się bałam, a po drugie zazwyczaj gdy coś mówię wywiązuję się z tego kłótnia. Milczałam więc dopóki pani nie podała mi ceny, a dokładniej, podyktowała mi cenę o 20 zł wyższą niż kosztuje karnet. Zdaję sobie sprawę z istnienia opłat serwisowych, ale za karnet na zeszłorocznego Opa, który kupiłam w tym samym Empiku, nie zapłaciłam ani złotówki więcej niż oryginalna cena biletu. Z drugiej strony, faktycznie, może coś się pozmieniało, ale nawet kiedy w zeszłym miesiącu kupowałam bilet na 20 years of Placebo nic nie musiałam dopłacać. Zapytałam dlaczego cena jest wyższa, wciąż używając tonu miłej i przyjemnej klientki, ale pani tylko wzruszyła ramionami i odparła „bo taka już jest”. Oh. 20 zł to wcale nie tak dużo, prawda? Ale brzydki bilet z eBilet.pl, kupiony od bardzo niemiłej osoby... Spasowałam, podziękowałam i wyszłam. Skoro mam mieć nieładny karnet i to jeszcze trochę droższy niż podają źródła, to kupię go po prostu przez Internet.
Gdyby ktoś pomyślał, że to koniec moich dzisiejszych wojaży, to szybko wyprowadzę go z błędu. Waciki i patyczki do uszu. Przypomniało mi się, że skoro już jestem w Galerii, to odnowię swoje zapasy w Hebe. Przeszukałam cały sklep, bez powodzenia. Nie znalazłam ani patyczków, ani wacików, ale w między czasie minęłam dział z podpaskami i aż mi mowę odjęło na widok ile tego jest. Po co nam kobietom pięćdziesiąt firm i rodzajów podpasek, kiedy ja nawet jednego opakowania wacików kosmetycznych nie mogę się dopatrzyć?! Podeszłam do pani, która najwidoczniej rozpakowywała dostawę. Zadałam najprostsze pytanie, gdzie mogę szukać tych dwóch produktów, z odpowiedzi wynikało, że mam zapytać koleżanki na dziale obok. Problem polegał na tym, że koleżanki na dziale obok nie było. Znacie uczucie bezradności zmieszanej z bezsilnością? Takie kiedy człowiek ma ochotę stanąć na środku sklepu, zacząć tupać nogami z całych sił i płaczliwym głosem zawołać „Kurwa, nie mogę! Mamo zabierz mnie stąd!”. Właśnie tak się poczułam. Wyszłam ze sklepu bez zakupów, a kiedy wydostałam się z budynku Galerii i spojrzałam w stronę przystanku ujrzałam... Zgadnijcie? TAK! Właśnie podjeżdżał mój autobus. Omal na głos nie krzyknęłam „pierdole!” i spacerkiem ruszyłam na przystanek patrząc jak śmierdząca puszka odjeżdża. Znalazłam słuchawki, włączyłam muzykę. Killing Strangers w wykonaniu Marilyna Mansona nigdy nie było takie piękne.
Skończyło się na tym, że weszłam do pobliskiej Biedronki. Po piwo i czekoladę na poprawę humoru. Na dodatek znalazłam waciki i patyczki. Stojąc w kasie jakiś dziadek wepchnął się przede mnie twierdząc, że ma tylko jedną rzecz do kupienia. Co z tego? Ja miałam przecież tylko cztery produkty! Mimo wszystko kiwnęłam głową, chociaż nie wiem dlaczego, skoro koleś nie pytał o pozwolenie. Przeszedł obok mnie, zapłacił, a mi w głowie rodziły się nowe, mroczne wizje. Motherfuckers better better, better run.
Zamiast wracać z Biedronki autobusem (który zapewne i tak by mi uciekł) ruszyłam w stronę domu na piechotę, wciąż bez papierosa w dłoni. Spacery zawsze działają na mnie uspakajająco. W drodze przypomniałam sobie o wszystkich tych ładnych zdjęciach, ładnych panów i pań z londyńskiej premiery Civil War. Szczególnie to zdjęcie Chrisa Evansa szukającego szczęścia w dekolcie Elizabeth Olsen. Potem komentarz Toma Hollanda do zdjęcia, które dodał na Istagram. „Smile and wave. Just smile and wave”. No a przede wszystkim widok Sebastiana Stana z Markiem Hamillem. Na dodatek Mefistoteles z miasta upadłych aniołów śpiewał o trzecim dniu siedmiodniowej biby i to wszystko było moim nikotynowym substytutem. Mało mi do szczęścia potrzeba, zdaję sobie z tego sprawę.
Zanim jednak dotarłam do domu, po drodze zmuszona byłam do minięcia mojej starej szkoły. Zawsze uważałam ją za najfajniejszą szkołę do której chodziłam. Polubiłam ją jeszcze bardziej kiedy dowiedziałam się, że mój spirit animal, Adam Nergal Darski, także do niej uczęszczał. Teraz, z perspektywy czasu wiem, że spotkałam tam najfajniejszych ludzi, z którymi, o dziwo, utrzymuje kontakt. Ale jedną z rzeczy, którą lubiłam w tej szkole najbardziej, to wielki, murowany śmietnik stojący na parkingu. Kiedy byłam w trzeciej klasie i coraz mniej dni dzieliło mnie do opuszczenia tej szkoły na zawsze, ktoś, a ja nawet wiem kto, napisał na owym śmietniku brązową farbą nazwę mojego ulubionego zespołu. Koślawe litery układały się w piękne słowa, które w moim umyśle podświadomie już na zawsze pozostaną złączone: GUNS N ROSES. Uwielbiałam ten napis, wciąż go uwielbiam, lubię o nim myśleć kiedy wychodzę na balkon zapalić papierosa i w oddali widzę mały kształt tego brzydkiego, obdrapanego śmietnika. Przechodziłam więc obok niego, odwróciłam głowę, żeby po tym jakże nieudanym dniu chociaż na chwilę się uśmiechnąć... i zamarłam. Do śmietnika dobudowano jakąś drewnianą budę, która zasłania część napisu. Teraz zamiast nazwy wspaniałego zespołu widnieje tam napis GUNS N RO.
I powiem Wam, że to mnie dzisiaj dobiło. Dobiło mnie do tego stopnia, że postanowiłam ponownie zerknąć na bloga i napisać pełen żałości wpis. Nienawidzę się żalić, ale ten śmietnik, jak i napis, były dla mnie ostoją spokoju, taką o której lubiłam myśleć gdy było mi smutno. Teraz robi mi się jeszcze smutniej, bo nie mogę przestać o tym myśleć. Zepsuto moje postrzeganie przeszłości.
Tak to zwykło kiedyś wyglądać.
Kiedy wparowałam do domu, popędziłam po papierosa i wyszłam na balkon. Nie spojrzałam już w stronę majaczącego w oddali śmietnika. Manson wyszeptał mi w zamian piękne słowa do ucha, które i ja miałam ochotę szeptać razem z nim... Cannot say, I’m breaking the rules if I can glue ‘em back together...
...Cannot say, I’m breaking the rules if I can glue ‘em back together.
Komentarze
Prześlij komentarz