Wesoły wpis.


    Napiszę wesoły wpis. Z taką myślą się dzisiaj obudziłam. Powiem wam, że jestem dzisiaj w całkiem dobrym humorze. Mamy poniedziałek, a ja mam wolne. Na dodatek jeden z najważniejszych zespołów w moim życiu, właśnie dzisiaj ogłosił koncert w naszym kraju. Kilka dni temu zadebiutował jakże wspaniały nowy, oficjalny trailer do Civil War. Widziałam Spider Mana i jego wypasiony uniform. Czeka mnie otwarcie kolejnego sezonu na Netflixie. A na obiad zamierzam zamówić pizzę.

    Wiem, niewiele potrzeba mi do szczęścia, a jednak większość minionego tygodnia spędziłam na użalaniu się nad sobą, z dala od internetów i wgl, z dala od ludzi. Miałam swoje powody, o których nie będę wspominać, bo miał to być wesoły wpis. No może nie do końca będzie wesoły, bardziej neutralny, ale z pewnością nie smutny.

    Jak to jest, że kiedy leżę sobie wieczorem w wygodnym łóżeczku, to mam tyle pomysłów na tematy do kolejnych wpisów, a kiedy przychodzi co do czego, to zaczynam się zastanawiać nad sensem pisania tego bloga. Dlatego dzisiaj sięgnę po temat rzekę, na który rozmawiać mogę godzinami i nigdy nie jestem w stanie go wyczerpać. Porozmawiajmy o muzyce.

    Tak, przypisuje muzyce wiele możliwości leczniczych, ale muszę was ostrzec, że jestem też osobą, która wyznaje wyższość jednego gatunku muzycznego nad drugim. Nie, że nie jestem tolerancyjna, ale bardzo uprzedzona, to właściwe słowa. Jeżeli sądzicie, że przeczytacie tu o ostatnich dokonaniach Biebera, Nicky Minaj, Beyonce czy innych znanych i lubianych przez was wokalistów, którzy obecnie znajdują się na fali, to z miejsca możemy się pożegnać. Może was to zdziwi, ale znam tylko półtorej piosenki Biebera (ta jedna to tylko dlatego, że ktoś umieścił ją na playliście u mnie w pracy), nigdy nie słyszałam nic spod szyldu Nicky Minaj, ostatnim dokonaniem Beyonce jakie słyszałam to chyba jej współpraca z Lady Gagą lata temu. Jak tk się teraz mówi: gimby nie znajo. O dziwio, znam również dwie piosenki One Direction (ponownie pracowa playlista), które nawet mi się podobają. Lubię je, ale nie do tego stopnia żeby poznać ich tytuły, samej je sobie włączyć czy poznać lepiej całą twórczość zespołu. Lepiej więc zmienić stwierdzenie, że mi się podobają na takie, że owe piosenki nie są złe.

    Zamiast wyżej wspomnianych artystów mogę wam jednak zaproponować Foo Fighters, Marilyna Mansona czy Refused. Wprawdzie nie zamierzam teraz pisać o tych świetnych wykonawcach, ale to nie oznacza, że w przyszłości tu o nich nie przeczytacie. Warto dodać, że jeżeli chodzi o muzykę, to jestem osobą pełną skrajności. Potrafię zacząć dzień od Kinga Diamonda by zakończyć go na ostatniej płycie Brandona Flowersa. Dla tych, którzy potrzebują większego spektrum: potrafię umieścić na jednej playliście zarówno Morbid Angel i Behemotha zaraz obok The 1975, Foals, Soundgarden czy utworów ze Sweeney Todd Tima Burtona. A to wszystko kierowane jest moim wewnętrznym hasztagiem, a mianowicie #currentmood.

    Żeby zacząć w końcu muzyczny temat, należy najpierw podać pod jakim kątem my o tej muzyce będziemy rozprawiać. Co powiecie na muzykę znalezioną w filmach? Ale nie chodzi mi o muzykę filmową, bo to się nadaje na osobny wpis. Mam teraz na myśli utwory, które zostały napisane na potrzeby jakiegoś filmu, albo po prostu użyte w jakiejś bardziej lub mniej fajnej scenie. No bo czy wasze serce nie bije szybciej kiedy oglądacie po raz pierwszy jakiś film czy serial i nagle w tle słyszycie piosenkę, którą znacie, zespołu który lubicie? Nie macie wtedy ochoty zacząć nucić jej sobie pod nosem? Albo krzyknąć na całe kino „Ja znam tą piosenkę!”. Przykładowo, ostatnio będąc w kinie na Brothers of Grimsby (swoją drogą polecam ludziom z bardzo angielskim poczuciem humoru) miałam okazję, nawet dwukrotnie, usłyszeć moją najulubieńszą piosenkę Kodaline. Scena sama w sobie była magiczna, ale ta piosenka sprawiła, że prawie łezka mi się w oku zakręciła, a wierzcie mi, film nie należy do tych, na których płaczesz. No, chyba że ze śmiechu, ale to co innego.

    Niektóre filmy mają perfekcyjne ścieżki dźwiękowe, niektóre tylko w połowie. Oczywiście, że liczy się zgranie muzyki z tym co się aktualnie dzieję na ekranie, ale nie o tym chcę dzisiaj napisać. Wyobraźcie sobie, że wszystkie utwory muzyczne wykorzystane w danym filmie czy serialu zgrywacie na płytę (albo ją kupujecie, bo przecież soundtracki są popularnymi tantiemami), włączacie ją i każda następna piosenka okazuje się fajna i nie masz ochoty jej przełączyć. Otóż ja mam kilka takich „płyt”.

    Zacznijmy może od mojej ulubionej. The Crow z 1994 roku. Nic dodać, nic ująć. Melancholijne The Cure, agresywne Rage Against The Machine, delikatna Jane Siberry, grungowe Stone Temple Pilots, no i mój ulubiony utwór z tej płyty, czyli Dead Souls Nine Inch Nails. W oryginale piosenka Dead Souls nie jest wcale wykonywana przez Trenta Reznora i spółkę. Otóż ta piosenka została napisana i skomponowana gdzieś około 1980 roku przez Joy Division. Wiecie, gdyby ktoś zapytał mnie o mój ulubiony zespół, to odpowiedziałabym, że zmienia się on niemal codziennie. Prawda jest jednak taka, że to właśnie Joy Diviosion stoi u mnie na pierwszym miejscu. Mam do tego zespołu ogromny sentyment i choć wielu osobom o tym nie mówiłam, to właśnie Joy Division jest tym jednym jedynym zespołem. Takim, których album mogłabym zabrać na bezludną wyspę i słuchać go do końca mych dni. Ktoś może powiedzieć, że zespół tworzy depresyjną muzykę, więc nie miałabym tych dni za dużo. Ja jednak postrzegam ich muzykę w zupełnie odmienny sposób. Dla mnie jest raczej światełkiem dającym nadzieję na tym okrutnym świecie. Wracając jednak do tematu, Joy Division niepodważalnie jest moim ulubionym zespołem, jest dla mnie świętością, a co za tym idzie każda próba coverowania ich jest dla mnie niekończącym się gównem. A teraz wyobraźcie sobie, że kiedy usłyszałam wykonanie Nine Inch Nails omal nie poryczałam się ze szczęścia, tak wielkie wrażenie na mnie zrobiło. Do dzisiaj czasami łapię się na myśli, że cover jest lepszy od oryginału. Nie mówię tak dlatego, że uwielbiam NIN, bo prawda jest taka, że ich fanką stałam się już po moim pierwszym zauroczeniu Dead Souls.
Są dwie rzeczy o których myślę za każdym razem oglądając The Crow. Pierwsza to ta, dlaczego nie zrobili go w czerni i bieli. Druga, to właśnie soundtrack, który jest tak samo wspaniały jak i cały film.

    Jako fan wszystkiego co opatrzone logiem Marvela nie mogłabym zapomnieć o Awesome Mix vol. 1. Z pewnością wiecie już, że chodzi o piosenki ze Strażników Galaktyki. Nie dość, że motyw owej składanki został świetnie wpasowany w wydarzenia rozgrywające się w filmie do tego stopnia, że muzyka stała się jego integralną częścią, to jeszcze piosenki, które się na niej znalazły wprowadzają mnie w szalony humor. Piosenki z tej kasety (tu chyba oczywiste jest dlaczego nie mówię tu o płycie lecz o kasecie) zapewne bardziej znane są moim rodzicom niż mnie, ale to wcale nie oznacza, że  i mnie nie zachciało się tańczyć jak sam Star Lord w pierwszej scenie. Nawet moją mamę przyłapałam na nuceniu pod nosem Hooked on a Feeling kiedy pierwszy raz oglądała ten film. Prawdopodobnie gdybym puściła tą składankę moim znajomym, którzy nigdy nie oglądali Strażników, ci spojrzeliby się na mnie jakbym postradała zmysły, ale tak się składa, że to jedna z tych kaset, które mogę słuchać tylko kiedy jestem sama w domu, a kiedy zaczyna się Cherry Bomb to lepiej gdyby nawet sąsiedzi wyszli właśnie do sklepu. Dodam jeszcze, że kiedy jestem w bardzo złym humorze i zaczynam robić się zielona, lubię sobie włączyć I Want You Back The Jackson 5, zamknąć oczy i wyobrazić sobie tańczącego Groota. Może Bruce Banner powinien wypróbować tego w ramach terapii kontrolowania złości? Mnie pomaga.

    Lecimy dalej. Kiedyś napiszę wpis o moich ulubionych wampirach w kulturze. Czasami żałuję nawet, że nie mogłam zrobić prezentacji maturalnej na ich temat. Nie będę ukrywać, uwielbiam wampiry, a kiedy jeszcze te stwory tworzą własną muzykę, to ja już wgl jestem happy. Czy jest na tym świecie ktoś, kto widział Królową Potępionych i nie rozpływał się nad wspaniałością muzyki? Bo nie wiem czy wszyscy z was wiedzą, ale prawdziwe wampiry wcale nie zamieniają się na słońcu w gwiazdy glam rocka. Prawdziwe wampiry piją ludzką krew i słuchają metalu. A przynajmniej ja bym tak robiła gdybym była wampirem. Lestat to rozumiał, a ja rozumiem Lestata. Marilyn Manson, Linkin Park, Disturbed, Papa Roach, a to tylko parę ze wszystkich pięknych osobliwości znajdujących się na tej płycie. A koncert w Dolinie Śmierci? Wykonanie Slept so long przez Jaya Davisa? Powiem wam, że gdyby The Vampire Lestat istniał na prawdę, to brzmiałby dokładnie jak cały ten soundtrack zmieszany w jednej piosence.

    A skoro jesteśmy przy wampirach i ich muzyce, nie mogłam zapomnieć o Adamie, a mianowicie o Tylko kochankowie przeżyją Jima Jarmusha. W tym filmie tak na prawdę nie chodzi o wampiry, to tylko taki pretekst, żeby zmusić nas do myślenia. To jeden z tych filmów, które polecam każdemu. Mój tata ma wielki opór przed oglądaniem tego filmu, bo myśli, że pożyczyłam mu go tylko ze względu na Toma Hiddlestona i wampiry. A to wcale nie jest prawdą. No, może nie do końca prawdą. W tym filmie najważniejszą rolę odgrywa muzyka. Właściwie wszystko w tym filmie kręci się wokół muzyki i krwi. Filmy Jarmusha jak dla mnie zawsze są mistrzostwem jeżeli chodzi o połączenie obrazu z muzyką. Tylko kochankowie przeżyją to ogólnie bardzo pięknie muzyczny film. Akcja rozgrywa się w Detroit, dla tych którzy nie wiedzą, jest to miasto rodzinne między innymi Jacka White’a, który także wspomniany jest w filmie w bardzo przyjazny sposób. Niestety czy też stety, utworów Jacka w filmie nie usłyszymy, ale zamiast niego mamy SQÜRL. Wiem, że nazwa zapewne nic wam nie mówi, ale jednym z członków tego zespołu jest sam Jim Jarmush. A ci, którzy oglądali inny film reżysera, Kawa i papierosy, mogą pamiętać, że w segmencie Cate Blanchett pojawia się nazwa tego zespołu.

    Jeżeli chodzi o seriale to jest jeden, o którym myślę za każdym razem gdy ktoś mówi o dobrych soundtrackach. Peaky fucking Blinders. Czy nie wystarczy jak napiszę, że to ogólnie wspaniały serial jest sam w sobie? Problem w tym, że rozmawiamy o muzyce, a nie o serialach. Ale serio, jeżeli nie widzieliście jeszcze tego dzieła, to nawet nie kończcie czytać tego wpisu, tylko idźcie oglądać. Są rzeczy ważne i ważniejsze, a moje wypociny nie są warte tego, co zapewni wam seans z rodziną Peaky Blinders. Ja pokochałam ten serial w chwili kiedy po raz pierwszy usłyszałam tam utwór Red Right Hand Nicka Cave’a & The Bad Seeds. A pojawia się dokładnie na samym początku pierwszego odcinka. Pamiętacie jak mówiłam, że chcę mówić o muzyce w filmach, a nie o jej dopasowaniu do tego co się akurat na ekranie dzieje? Mówiąc o tym serialu rozdzielenie tych dwóch rzeczy jest po prostu niemożliwe. A to wszystko za sprawą tego, że utwory wykorzystane zarówno w pierwszym jak i w drugim sezonie same w sobie mają klimat i nie potrzebują do jego utrzymania żadnego obrazka na ekranie. Wyobraźcie sobie, że to muzyka jest benzyną , a film iskrą. Osobno nieszkodliwe, a razem tworzą coś wybuchowego. Zazwyczaj to muzyka jest iskrą, ale w tym przypadku jest zupełnie odwrotnie. Weźmy chociaż wspomniane już dzieło Nicka Cave’a & The Bad Seeds. Red Right Hand jest niemalże utworem tytułowym, bo pojawia się w każdym odcinku. Nie tylko w wersji oryginalnej, ale również zremiksowane czy w wersjach takich znakomitości jak Arctic Monkeys czy PJ Harvey. Myślę, że nie tylko ja słuchając tego utworu miałam ochotę zapalić papierosa, nalać do szklanki irlandzkiej whiskey i na wszystkich i wszystko patrzeć z góry jak na obrzydliwe robaki. To jest właśnie magia muzyki, która została wykorzystana w serialu, nie magia serialu. I wyobraźcie sobie, że Nick Cave pojawia się na płycie Peaky Blinders prawie w każdej możliwej postaci, Nick Cave & The Bad Seeds, Nick Cave & Warren Ellis czy po prostu jako Nick Cave. Ta sama sytuacja powtarza się z drugim głównym muzycznym filarem tego serialu, a mianowicie mamy tu Jacka White’a, The White Stripes i The Raconteurs. Ponad to Tom Waits, a w drugim sezonie dochodzi nam PJ Harvey, Arctic Monkeys z płyty AM i świeżaki z Royal Blood.

    Gdybym chciała was zanudzić na śmierć, to napisałabym jeszcze o ścieżce dźwiękowej z Underworld, Piły, Matrixa, Wielkiego Gatsbiego czy Niewidzialnego z Justinem Chatwinem. Mówiłam, że potrafię gadać o muzyce godzinami. Dajcie mi temat, a ja się rozkręcę.

    Na koniec powiem wam jeszcze o moim hobby, a mianowicie uwielbiam oglądać napisy końcowe w filmach. I tak, robiłam to jeszcze zanim Marvel sprawił, że stało się to popularne. Moje hobby składa się na szukanie polskich nazwisk wśród wszystkich ludzi zamieszanych w robienie danego filmu (nie pytajcie dlaczego, sama nie wiem po co mi to) oraz na słuchanie piosenek na tych napisach. Czasami można natknąć się na niezłe perełki. Przykładowo, w Underworld Evolution na napisach mamy Undertaker zespołu Puscifer. Zespół to czy projekt, nie mnie to oceniać. Jednak założony przez Maynarda Jamesa Keenana, znanego między innymi z Tool czy Tapeworm (współtworzony z Trentem Reznorem z NIN). W Lucy Luca Bessona po raz pierwszy usłyszałam God’s Whispers, niespełna dwudziestoletniego, czarnoskórego artysty Raury’ego, który za kilka dni będzie supportował Maclemora na koncercie w Łodzi. Na napisach po Hansel i Gretel: Łowcy czarownic mamy piosenkę Bundy norweskiego zespołu Animal Alpha, który niestety zakończył swoją działalność kilka lat temu. Po pierwszej części Thora jest Foo Fighters i Walk. Po drugiej części Niesamowitego Spider Mana jest The Neighbourhood i Honesty. A w Jądrze ziemi z 2003 słyszymy Echelon, Thirty seconds to Mars. A skoro w jakiś sposób wyciągnęliśmy Jareda Leto na światło dzienne, to po Dallas Buyers Club gra nam T. Rex  z Life Is Strange. Mogłabym tak w nieskończoność.

    Kończąc już wspomnę tylko o jednym, ostatnim już dzisiaj albumie i piosence. Skoro mówimy o piosenkach na napisach końcowych, to jest tylko jedna taka, która wciąż sprawia, że mam ciarki na całym ciele i nie ważne czy obejrzę ten film po raz dziesiąty, dwudziesty czy setny. Film się kończy, czarne tło, znajomy riff gitary i dopiero teraz wchodzą białe napisy. Mówię teraz o Live To Rise, Soundgarden na napisach końcowych do Avengersów. Utwór ten otwiera też płytę Avengers Assemble z piosenkami, które może i nie były wykorzystane w filmie, ale były nim „zainspirowane”. I nie skłamię jeżeli wam powiem, że to najczęściej odtwarzany przeze mnie album. Poza Soundgarden mamy tam wszystkie zespoły do których mam wielką słabość, od Papa Roach zaczynając, przez Black Veil Brides i Shinedown aż na Kasabian kończąc! Nawet takie mało znane, ale uwielbiane przeze mnie Redlight King znalazło tam dla siebie miejsce.  Czasami mam wrażenie, że ktoś, kto składał tą płytę do całości, wziął moją codzienną playliste najczęściej słuchanych przeze mnie zespołów i zrobił z tego ową składankę.

PS. Następny wpis z pewnością dopiero w czwartek.

Komentarze